We dworze w Karbowie w XVIII wieku gospodarzem był hulaka Rembieliński. Z tej postaci czerpie rodowód legenda o karbowskim upiorze.
Słońce już pewnie wstawało, choć jego promienie wciąż jeszcze były gdzieś tam za wzgórzami, gdy pierwszy kogut tego niedzielnego ranka dostojnym krokiem wyszedł na dziedziniec karbowskiego dworu. Zgrabnym, wprawnym ruchem wskoczył na daszek studni, po czym odczekawszy chwilę (tak jak to czasem czynią słynni śpiewacy, aby uspokoić publiczność) zapiał przepięknym tenorem, aż powietrze zadrżało w okolicy.
Stary stelmach Jakub, który grzebał coś zawzięcie przy kolasie, uśmiechnął się pod swoim rzadkim wąsem i mruknął:
- A piej, piej... Jak obudzisz pana Rembielińskiego, to ani chybi łeb ci zdmuchnie.
Ale pana Rembielińskiego nie trzeba było budzić, bo pomimo niedzieli wstał ze cztery długie pacierze przed kogutem. Właśnie siedział wraz ze swym przyjacielem Frydrychem Hinzem - medykiem z Brodnicy - przy długim, dębowym stole i obaj czyścili myśliwskie strzelby.
Frydrych ospale gmerał wyciorem w długiej lufie, jednocześnie marudząc nielitościwie:
- Tak, że powiadam ci, Filipie - mówił do Rembielińskiego. - Niech diabli porwą taką komitywę z tobą. Toż z niej tylko fatyga, a targanie zdrowia...
- Eee tam, desperujesz - machnął ręką Rembieliński. - Przecie żyw jesteś, zatem nie tak źle!
- Nie tak źle?! - szarpnął głową Hinz. - No to już facecje! Toż tu wciąż jeno polowania, biesiady, pojedynki, bijatyki, a ile to już łbów musiałem do kupy poskładać?! I przez kogo? Ano przez ciebie, bo jesteś narwany jak ten dzik, co go przedwczoraj Niemojewski ustrzelił.
- Hola, co gadasz! - zerwał się pan Filip i trzasnął ręką w blat stołu. - Niemojewski co prawda strzelał, ale on by z trzech kroków i w ratusz nie trafił. Dzika ja położyłem! Tu, o! - wskazał na koniec lufy strzelby - Stąd kulka poszła!
- Ja, ja, natürlich! Taka to prawda, jak ta, że Łański sam się szablą przez łeb ciął.
Rembieliński przerwał czyszczenie.
- Ha, prawda, Łański. Chyba opatrzyłeś go zgrabnie, co?
- Sam Hipokrates lepiej by tego nie zrobił, ale jak tak będziesz dalej szablę o byle głupstwo wyciągał, to okoliczną szlachtę do kalectwa doprowadzisz albo ci się za mury Brodnicy pochowają.
Pan Filip położył ciężką dłoń na ramieniu przyjaciela.
- Błazeństwa, Frydrychu! Ludzie tu, jak widzisz, rośli i zdrowi, medyka niepotrzebujący. Czasem się szlachta między sobą szabelką poszarpie... Noo, ale mój Boże, przez to i zajęcie, i zapłatę masz dobrą, przyjacielu.
- U nas w Niemczech inny porządek.
- U was w Niemczech byle książątko równych sobie urodzeniem krótko za pysk trzyma, jak ja moje brytany! Tedy patrz, że w Rzeczpospolitej szlachta wnet królowi w prawach dostaje, o czym gdyby ten zapomniał, to...
- To wnet ze trzy konfederacje na najjaśniejszy tron mu się zwalą!
Rembieliński podkręcił wąsy.
- Nooo, tego... Gdyby mocno się zapomniał, to czort jeden wie... Ale, ale! Turbowanie królów to nie nasza polska specjalność, bo tu wy, Niemcy, czy Anglicy mody dyktujecie. Co zaś do porządków, to słyszałeś, abym kiedy chłopa jakiego skrzywdził? Jak któremu moja nagonka pole stratuje, temu Rembieliński żywym srebrem nagrodzi i jeszcze szaraka z polowania dołoży!
- Noo... prawda - po zastanowieniu przytaknął Frydrych. - Ludziom zawsze szkody wyrównujesz. Ja też cię za to cenię, ale teraz uciekam, na żadne polowanie z tobą już nie mam siły. Zbyt mnie to wszystko zdrowia kosztuje. Zresztą wczoraj wieczorem był pachołek od Łańskiego "żebym jaśnie panu dalej łeb opatrywać raczył, bo gorączkuje i w jakowąś malignę wpadł". O masz, tak mi to zgrabnie przedstawił.
Hinz odstawił broń, po czym kierując się do wyjścia, mruknął:
- Zobaczę, czy Jakub naprawił kolasę, a jeśli tak, to jadę do Brodnicy. Stanął w drzwiach, plecami do Rembielińskiego i uniósł swój sękaty, chudy paluch w górę, jednocześnie oświadczając:
- Odpocznę trochę od twojej kompaniji, ty Lucyferze jeden!
Jakub właśnie kończył naprawiać kolasę i Frydrych mógł wygodnie wrócić do Brodnicy. Lubił odwiedzać karbowski dwór przyjaciela, ale hulaszcze życie, do którego za każdym razem porywał go Rembieliński, zdołał dzielić z nim tylko przez jakiś czas, właśnie taki, jaki potrzebował jego organizm na to, aby wśród polowań, opilstwa, gonitw, awantur stanąć na progu fizycznej ruiny. Doktor pakował wtedy manatki i czym prędzej ruszał do Brodnicy, jak sam twierdził, "na rekonwalescencję". Obejrzał się jeszcze za siebie, zaś przez głowę przemknęła mu myśl: "Dziwny to kraj, niepospolici ludzie. Bawią się, politykują, czcze awantury wszczynają... Szkoda, bo to wszystko jak dziurawa łódka wody nabiera, a kipiel wokół coraz większa, coraz bardziej wzburzona... Nie widzą tego?"
Tymczasem Rembieliński już siedział na koniu i krzykiem próbował przywołać do siebie dwa niesforne charty, które bez reszty były zajęte drażnieniem kota, gdy nagle od strony Brodnicy poranne powietrze rozciął czysty głos dzwonu. Pan Filip ściągnął cugle wierzchowca. Chwilę nasłuchiwał, po czym zwrócił się do Jakuba wciąż kręcącego się po dziedzińcu:
- Skąd to tak jakoś dziwnie dzwonią, chyba nie z fary?
- Z klasztoru, jaśnie panie. Wczoraj fratry zawiesili dzwon na kościele. Dziś niedziela, to i na mszę dzwo...
- Wiem - przerwał Rembieliński, a w duchu dodał: "A to kiep ze mnie. Toż dzisiaj niedziela. Hmm... może by tak wreszcie pojechać do kościoła?"
Patrząc w kierunku Brodnicy, zapytał stelmacha:
- Pani już wstała?
- Ooo, jaśnie pani już parę pacierzy temu wyjechała do klasztoru - Jakub machnął ręką.
W Rembielińskim krew zawrzała. "Już teraz nawet na mnie nie czeka" - pomyślał i z przekąsem mruknął głośno:
- Tak to ożeń się ze świętą!
Kątem oka dostrzegł, że psy wreszcie przestały szarpać kota, a teraz, sadząc wielkie susy, mknęły ku niemu.
- Wariaty! - wrzasnął. - Poszalejemy, co?! No to dalej!
Poprawił małą czapeczkę, po czym nagłym ruchem dźgnął wierzchowca ostrogami. Gnał przez pola, zmuszając konia do dzikiego galopu. Nic to płoty, nic to powalone drzewa, krzaki, rowy. Jakby zły duch wstąpił w szlachcica. Prędzej, prędzej, prędzej...
Charty mile zaskoczone dzikim biegiem wyzwoliły z siebie jakieś pierwotne siły i rwąc po obu bokach jeźdźca, czyniły jazgot niesamowity, strasząc każde stworzenie na drodze. Wtem wielki odyniec wypłoszony z krzaków psim szczekaniem zupełnie stracił orientację, a doprowadzony do poczucia bezpośredniego zagrożenia ruszył rozpaczliwą szarżą wprost na wierzchowca. Ten nagłym ruchem rzucił się w bok, wyrzucając jeźdźca w powietrze...
Tylko najwprawniejsze ucho by dosłyszało suche chrupnięcie pękających kostek kręgosłupa...
Wśród traw, polnych kwiatów, na zrytej kopytami ziemi, leżało martwe ciało pana Filipa, a gdzieś nad nim drgało powietrze poruszane głosem klasztornego dzwonu, wzywającego na trzecią tej niedzieli mszę.
Nie chciał ksiądz proboszcz brodnicki dać zgody na to, aby ciało pana Rembielińskiego w poświęconej ziemi pogrzebać, twierdząc, że skoro za życia w tym nieszczęsnym szlachcicu wiary nie było, tedy i po śmierci między wiernymi leżeć nie powinien. Widać, że sama pani Rembielińska też nie bardzo nalegała, skoro w końcu spoczął pan Filip w byle jakim grobie, wykopanym przy drewnianym moście, na gościńcu prowadzącym z Brodnicy do Szabdy.
Wkrótce po tym zaczęły się dziać różne rzeczy. Najpierw zauważono, że konie przeprowadzane drogą koło grobu wpadały nagle w strachliwy popłoch, stając dęba, rzucając zaprzęgami czy jeźdźcami na wszystkie strony. Któregoś dnia niby spokojna woda rzeczki powyrywała kilka drewnianych dyli mostu. Żaden pies albo kot nawet nie próbował zbliżyć się do mogiły, zaś ptaki omijały ją szerokim łukiem.
Wkrótce wśród ludu pojawiły się dziwne, niepokojące opowieści o upiorze jeźdźca na koniu, pędem przemierzającego podbrodnickie lasy i tratującego chodzących po zmroku. Słynna była historia o drwalu, któremu wąsata zjawa zamieniła twarde żelazo ostrza siekiery na miękki ołów (miała to być kara za to, że chłopisko zbyt ospale wykonywał swoją pracę, rąbiąc las).
Opowiadano też dziesiątki innych zdarzeń związanych z duchem Rembielińskiego, ale jak to w takich sprawach bywa, większość bajd przepadła w mrokach czasu, uszczuplając tym samym skarbiec niesamowitych opowieści z Brodnicy i okolicy. Tak czy inaczej, gdybyś miał nieszczęście po zmierzchu znaleźć się w którymś z podbrodnickich lasów - o bracie! Lepiej uważaj, a zmykaj, nasłuchując pilnie! Bo jeżeli usłyszysz szalony tętent końskich kopyt, to może znaczyć, że Rembieliński niedaleko za tobą. Módl się wówczas, aby twój Anioł Stróż w porę zdołał cię osłonić, gdyż żadna ziemska siła nie da rady tego dokonać...
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz