Wśród najważniejszych urządzeń dawnej infrastruktury Brodnicy elektrownia stanowiła niewątpliwie jej najważniejszy składnik. Uruchomiona w pierwszych latach XX wieku z miejsca zrewolucjonizowała niemal całą lokalną gospodarkę. Energia elektryczna tutejszego zakładu nie tylko wprawiała w ruch silniki pomp wodociągów, czy miejscowych zakładów i warsztatów rzemieślniczych, lecz także oświetlała szpital, dworzec kolejowy, ulice, mieszkania, umożliwiała działanie aparatów radiowych, kuchni, pralek... Słowem sprawiała, że miasto w pełni mogło korzystać ze zdobyczy niebywałego postępu technicznego, jaki miał miejsce na początku XX w.
Nic zatem dziwnego, że brodniccy energetycy z miejsca weszli do elity zawodowej, budząc powszechny szacunek swoją specyficzną wiedzą i etyką, gdzie służba była na pierwszym miejscu. Gdy 18 stycznia 1920 roku Wojsko Polskie wkraczało do Brodnicy, aby przywrócić ją Rzeczpospolitej, elektrownia pracowała pełną parą, przy pełnej obsłudze (również pracowników niemieckich). Gdy 15 sierpnia 1920 roku miasto zajmowały oddziały bolszewików, żaden z elektryków nie odszedł od urządzeń. Podobnie było we wrześniu 1939 roku. Aż nadszedł styczeń 1945 roku...
Wygląda na to, że Niemcy już na początku drugiej połowy 1944 roku stracili wiarę w geniusz swojego wodza, ponieważ mniej więcej od sierpnia zaczęli przygotowywać plany ewakuacji na wypadek rosyjskiej ofensywy. Pod koniec września 1944 powołano w Brodnicy specjalny sztab, który opracował warianty stopniowego wyprowadzenia w głąb Prus instytucji oraz ludności powiatu (pierwszym "przystankiem" miał być powiat świecki). Wójtowie i sołtysi dostali stosowne wytyczne co do ilości furmanek, jakie należy podstawić w konkretne miejsca, kolejarze wyznaczyli bocznice, firmy musiały sporządzić wykazy cenniejszego majątku ruchomego, mieszkańców obciążono obowiązkiem pracy przy umocnieniach. O ile jesień upłynęła w miarę spokojnie, to styczniowe natarcie Armii Czerwonej zaskoczyło swoim tempem.
Na domiar złego rozpętała się jedna z najsurowszych zim stulecia, z mrozem i zadymkami nawet jak na nasz klimat - wyjątkowymi. Pojedyncze rodziny niemieckie zaczęły stąd wyjeżdżać już na początku stycznia, jednak masowa ucieczka nastąpiła od wieczora 16 stycznia. Przez następne trzy dni zdołano przewieźć zdecydowaną większość kobiet i dzieci (Polaków zostawiono na miejscu), toteż gdy 19 stycznia ogłoszono drugi stopień ewakuacji, w mieście nie działał już żaden urząd, żadna firma, oprócz wodociągów oraz elektrowni.
20 stycznia Rosjanie rozpoczęli chaotyczny ostrzał miasta z broni różnego kalibru. Strzelając gdzie popadnie, zniszczyli doszczętnie wiele domów mieszkalnych (co najmniej drugie tyle lub więcej zrujnowali, spalili już po wejściu do miasta). Kilkanaście pocisków artyleryjskich i moździerzowych trafiło bezpośrednio w elektrownię, lub jej pobliże. Potężny komin został ścięty w połowie. Spora powierzchnia dachów była rozbita. Mocno ucierpiała - trafiona bezpośrednio pociskiem armatnim - akumulatorownia. Podmuch eksplozji rozrzucił jej wyposażenie po całym dziedzińcu. W kilku miejscach zakładu wybuchły pożary, ale kilkuosobowa brygada elektryków, narażając życie, niemal cudem je opanowała, nie dopuszczając do rujnującej pożogi. Mimo wszystko, gdy po niemal trzech dniach walk o okolicę i samą Brodnicę Rosjanie wdarli się wreszcie (23.01.1945) do zdemolowanego miasta, zakład przedstawiał dość opłakany widok... Zwycięzcy natychmiast wyrzucili z firmy pracowników, którzy ze spontaniczną naiwnością stawili się do uporządkowania elektrowni, a przede wszystkim podtrzymania jej pracy.
Surowo zakazano komukolwiek zbliżania się do zabudowań zakładu i nie pomogły perswazje, że zalane wodą kotły oraz inne urządzenia mogą nie wytrzymać wielkiego mrozu, oprócz tego, iż kilka tysięcy mieszczan - zwyczajnie - potrzebuje prądu. Natarczywość energetyków ostatecznie ostudzono poprzez wystawienie przy elektrowni posterunku wojskowej warty. Skąd brodniczanie mieli wiedzieć, że bolszewickim zwyczajem firmę najpierw muszą "zlustrować" spece ze specjalnego oddziału Armii Czerwonej, zajmującego się "pozyskiwaniem" trofeów wojennych?
Tymczasem, jeżeli ktokolwiek wówczas myślał o ratowaniu urządzeń technicznych wytwórni, to doskonale zdawał sobie sprawę, że w warunkach srogiej zimy każda minuta zwłoki nieubłaganie oddala szansę sukcesu.
Firma z niezbędną załogą pracowała przecież do końca, to znaczy do momentu, gdy pociski spadły na jej zabudowania i obsługa maszyn w tych realiach sprowadzała śmiertelne niebezpieczeństwo dla pracowników (wówczas i tak nie uciekli, tylko gasili pożary). W kotłach, przewodach, trybach, turbinach itd. wciąż zalegała woda, która przy trzaskającym mrozie mogła zadziałać niczym dynamit. Wydaje się, że zdobywcy mieli dość mgliste pojęcie o tym wszystkim, a "nasze bolszewiki z Okalewka", którzy według swojej legendy z Rosjanami wjechali na czołgach do miasta, zajęci byli "zaprowadzaniem władzy ludowej" i szukaniem wygodnego lokum (wspomnienia J.K. "Nowości" nr 15, 1984 rok), zupełnie nie interesując się rozbitą elektrownią. Tymczasem Brodnicę zalewały fekalia i szlam kanalizacyjny, nie działały wodociągi. Przyczyna była prosta - wszystkie pompy uruchamiał prąd elektryczny, zaś tego nie było czym wyprodukować.
Na domiar złego Rosjanie zorientowali się, że napowietrzne linie przesyłowe wykonane są z miedzi i oczywiście momentalnie je zdemontowali "dla użytku celów wojskowych " (jak to elegancko ujęto w sprawozdaniu kierownika brodnickich Miejskich Zakładów Użyteczności Publicznej z dnia 27 czerwca 1946 r., w Archiwum Toruń), czyli de facto - zrabowali. Rozkradli prawie całą napowietrzną sieć (około 10 ton linki) energetyczną miasta! Z tego systemu tu i ówdzie zostały jedynie krótkie odcinki na przyłączach, które elektrycy z naszego Rejonu Energetycznego wymieniali jeszcze pod koniec lat 80. Rozbita, martwa, choć dobrze strzeżona elektrownia niszczała z każdym dniem. Wkrótce mróz rozsadził pokrywy kondensatora maszyny parowej (140 KM), także kotły lekko powyginane odłamkami pocisków i gruzu trzasnęły pod pęczniejącym lodem. Duży, nowy agregat, którego nie zdążono do końca zamontować, leżał bezużytecznie pod zwałami cegieł... Puchowa otulina śniegu nieco łagodziła drastyczność widoku, choć dla technika i tak musiał być opłakany.
Z pewnością nie inaczej odbierał go Marian Kosmala, gdy w połowie lutego wreszcie łaskawie zezwolono mu ratować obrabowaną elektrownię. Pan Kosmala to ciekawa postać w historii brodnickiej energetyki. Urodzony w Warszawie (5 listopada 1906 r.), ukończył tam gimnazjum i trzy lata Wyższej Szkoły Budowy Maszyn i Elektrotechniki im. Wawelberga. Na krótko przed wybuchem wojny przeniósł się do Poznania, gdzie objął stanowisko kierownika technicznego firmy "Radiofon". Zmobilizowany do wojska, kampanię wrześniową przebył jako radiooperator, a po rozbiciu przez Niemców grupy Armii Południe uciekł do Budapesztu, skąd jeszcze przed końcem 1939 roku wrócił do Polski i zamieszkał w Brodnicy, znajdując tu pracę elektrotechnika elektrowni. Dość szybko nawiązał kontakt z miejscowym środowiskiem działaczy niepodległościowych, by w krótkim czasie zostać jednym z członków brodnickiej konspiracji wojskowej.
15 listopada 1940 roku został aresztowany przez Gestapo (na skutek denuncjacji prowokatora) i osadzony w obozie koncentracyjnym pod Bydgoszczą. Tam jeden z inżynierów pobliskiej fabryki zapalników E. Schmidta, zauważywszy jego kwalifikacje przeniósł go z obozu do więzienia Koronowo, po czym zatrudnił jako kreślarza w fabryce. Po rozbiciu więzienia przez Armię Czerwoną, Kosmala natychmiast wrócił do Brodnicy, znajdując sobie mieszkanie przy ulicy Nad Drwęcą 27. Rozumiejąc generalne potrzeby miasta, niemal od razu zajął się sprawą uruchomienia rozbitej elektrowni. Odważnie zwracał uwagę radzieckiemu komendantowi miasta na konieczność odblokowania i uruchomienia zakładu. Energia, z jaką napierał Rosjan w tej sprawie omal nie zakończyła się dla niego... zsyłką na Sybir (co spotkało kilkuset brodniczan) i jedynie szybkie wstąpienie do PPR zawiesiło tę groźbę.
Gdy wreszcie wywalczył wolny dostęp do elektrowni, szybko ocenił, że rozwalonych, popękanych, wreszcie ograbionych dawnych maszyn nie uda się odbudować. Wypatrzył wówczas na opuszczonej bocznicy zwykłą lokomotywę, po czym ściągnął ją do zakładu. Tu wraz z współpracownikami ustawił maszynę na prowizorycznym fundamencie i podłączył do niej dynamo (mocy 12 KM).
Tak wyprodukowano pierwszy po wojennych zniszczeniach prąd. Stało się to 15 lutego 1945 roku. Aby mieć czym wozić opał, pan Marian wypożyczył z cegielni "Wapno" dwa wozy, zaś od rosyjskiego komendanta miasta wytargował cztery konie (które Rosjanie wcześniej zrabowali gospodarzom aby je... zjeść). Na swój osobisty weksel, z potwierdzeniem Wydziału Przemysłowego, pożyczył 70 tysięcy złotych na zakup drewna z leśnictwa, które z pomocą innych brodnickich zapaleńców zwiózł do firmy. Wytworzony prąd w pierwszej kolejności zasilił pompy stacji kanalizacyjnej, a dopiero mizerne nadwyżki energii sprzedano piekarzom, rzeźnikom i innym rzemieślnikom.
Kosmala dobrawszy sobie grupę współpracowników całe dnie spędzał na modernizacji prymitywnej wytwórni oraz budowie nieraz bardzo cudacznych sieci. Ponieważ Rosjanie zrabowali prawie całą linkę, to zastąpił ją rozmaitymi drutami, nawet tymi znalezionymi na stacji kolejowej, które zostały po niemieckiej ewakuacji (przy ich pomocy zabezpieczali ładunki na platformach kolejowych) Wszystko po to, aby dać ludziom prąd, wypracować jakiś zysk, mieć pieniądze potrzebne na remonty. Wkrótce nie tylko spłacono długi, ale udało się sfinansować remont maszyny parowej (140 KM), odbudować komin, sprowadzić węgiel, zakupić pas transmisyjny oraz pokryć kilka drobniejszych wydatków. Całą wiosnę naprawiano, a raczej klecono z byle czego porozrywaną i rozkradzioną "dla użytku celów wojskowych" napowietrzną sieć energetyczną. Gdy 1 lipca 1945 roku ruszyła wyremontowana maszyna parowa, brodnicka elektrownia złapała drugi oddech. Każdy następny dzień przybliżał ją do normalności.
Znów jak kiedyś wrzała praca w warsztacie mechanicznym, własne wozy woziły z dworca kolejowego węgiel, własny magazyn zapełniał się narzędziami, a do pomieszczeń biurowych wracały biurka, szafy. Tego lata Marian Kosmala skądś "wyszabrował" jednocylindrowy silnik spalinowy, który - jak się okazało - pracował i był potrzebny do końca istnienia zakładu. Elektrownia mozolnie dźwigała się z ruiny. Do wiosny 1946 roku na remonty, naprawy itp. wydano około 1,5 miliona złotych. Kwota ta dotyczy niemal wyłącznie zakupu materiałów, ponieważ cała praca (często ponad ustalone umową godziny) ludzi opłacana była w ramach dość nędznych pensji (to w przypadku kilku pracowników etatowych) albo wręcz kierownik Elektrowni Miejskiej nie płacił, bo... nie miał czym. Odwrotnie proporcjonalny do płac był entuzjazm brodnickich energetyków. Gdy wydawało się, że wszystko idzie w właściwą stronę, pojawił się raczej niespodziewany kłopot - głupie zarządzenia tak zwanej "władzy ludowej", która właśnie na dobre zaczęła urzędowanie w Brodnicy. Ludzie, którzy w swej większości nie mieli do czynienia z techniką czy zarządzaniem zaczęli sobie rościć pretensje do decydowania o gospodarczych sprawach elektrowni. Wkrótce zaczęto akcję "oczyszczania" kierownictw miejskich zakładów z "niepewnych elementów". Ale to już inna historia...
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz