Rodzina Leona Mroza z Brodnicy w XIX wieku wyemigrowała do Ameryki. Tam jego syn Marcin zasłynął jako niezły bandzior używający często rewolweru, jako żywo przypominający czarny charakter z westernu. Raz wyciągnął swojego colta za późno...
Zdaję sobie sprawę, że Czytelnik po długich Świętach Bożego Narodzenia i szaleństwach Nowego Roku jest lekko "wytrącony" z rytmu codzienności, stąd raczej ciężko mu wracać do normalnego wysiłku fizycznego i intelektualnego. Ponieważ także nie jestem zwolennikiem działań gwałtownych, zatem postanowiłem, że pierwsza nasza opowieść w nowym roku będzie z gatunku lżejszych, choć ukrywająca w sobie pewien postulat.
CZYTAJ TAKŻE: Opowieść wigilijna 1981. Stan wojenny, żołnierze na drodze. "Chceta, to możeta mnie zastrzelić, mom to w życi"
Otóż jedną z wielu dziedzin, której do tej pory nawet nie dotknęli zawodowi historycy badający dzieje miasta oraz powiatu brodnickiego jest emigracja brodniczan. Przez wiele stuleci był to właściwie mało istotny problem, gdyż to raczej my (nasi pradziadowie) przyjmowaliśmy emigrantów, niż nasi obywatele wyruszali masowo w świat. Przypomnę tu osadników z wszystkich części Niemiec, Holendrów, Szkotów, obywateli Niderlandów, że o Żydach nie wspomnę. Przyjeżdżali tu sami, lub sprowadzano ich całymi grupami, albo dla zasiedlenia pustek, bądź zrewitalizowania osad zniszczonych po wojnach, pożarach, zarazach. Problem większej emigracji brodniczan tak na serio zaczął się mniej więcej w połowie XIX wieku i trwa do dziś, niestety ostatnio przybierając na sile (zwłaszcza wśród młodych). Jednak zanim zjawisko przerodziło się w problem - żyło sobie na obrzeżach tutejszego życia społecznego. Osobna sprawa to emigracja do Ameryki. Za jej spektakularny początek możemy chyba uznać zaranie XVII wieku.
Wysłannicy króla Jakuba Wówczas to w naszej części Prus Królewskich pojawili się emisariusze króla Anglii Jakuba I Stuarta. Ich zadaniem była rekrutacja wykwalifikowanych fachowców dla potrzeb Virginia Company (przedsiębiorstwo powołał sam Jakub I dla założenia stałej kolonii na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej). Werbunkiem kierował kapitan Smith - postać o niezwykłym, wręcz sensacyjnym życiorysie najemnika (m.in. wsławiony brawurową ucieczką z tatarskiej niewoli na Krymie, w której pomogli mu Polacy), człowiek darzący Polaków nadzwyczajnym szacunkiem. Zwerbował pewną grupę (tu źródła podają od kilku, do kilkunastu) naszych rodaków biegłych w wyrobie smoły, dziegciu oraz różnych pochodnych (czyli ówczesna specjalność brodniczan) i statkiem "Mary and Margaret", w 1607 roku przetransportował do Wirginii w Ameryce, gdzie założono osadę na cześć króla nazwaną Jamestown. Niestety, nie znamy wszystkich nazwisk zwerbowanych Polaków. Wśród tych wiadomych jest dmuchacz szkła Zbigniew Stefański z Włocławka i Jan (Jur) Mata "in Prusia", który miał zajmować się wyrobem mydła. Czy byli tam brodniczanie?
To bardzo możliwe, bo wówczas mieliśmy jednych z najlepszych fachowców "od chemii gospodarczej" w całych Prusach Królewskich. Szansę zwiększa fakt, że po pierwszym razie kapitan Smith przeprowadził w naszej części Pomorza jeszcze kilka rekrutacji, gdyż Polacy w Jamestown sprawdzili się znakomicie! Szybko rozpoczęli produkcję ługu i mydła, uruchomili tartak, a nawet pracowali przy budowie łodzi i żaglowców, za co dostawali stałą, dobrą pensją 36 szylingów miesięcznie. Kolejna możliwość emigracji brodniczan do Ameryki pojawiła się tuż po wojnach napoleońskich i po upadku powstania listopadowego. Zwłaszcza w tym drugim przypadku mamy kilka sygnałów, że do ponad 20 tysięcznego korpusu gen. Rybińskiego, jaki u nas przekroczył granicę (5 listopada 1831) dołączyła niewielka liczba miejscowych, "raczej marnej konduity", po czym wraz z nimi udała się na tułaczkę. Możliwe, że cześć wylądowała potem w Teksasie (gdzie udało się kilkuset powstańców) jak Wardziński "ze Strasburga pruskiego", który walczył w słynnej bitwie pod San Jacinto (21 kwietnia 1836 roku armia teksańska pokonała meksykańską armię pod dowództwem generała Antonio de Santa Anna). To wszystko jeszcze czeka na swego historyka, a tymczasem przyjrzyjmy się przez chwilę wydarzeniu ważniejszemu dla naszej dzisiejszej opowieści.
Misja księdza Moczygemby
Prusy połowy XIX wieku były krajem pełnym kontrastów. Rządzone twardą ręką konserwatywnego króla Fryderyka Wilhelma Hohenzollerna (tego, który pod koniec swych rządów "dostał kota" i musiał być odsunięty od władzy) rozwijały się nierównomiernie, utrzymując całe obszary kraju w stanie biedy (w tym Brodnicę). Do tego wschodnie prowincje akurat co chwila nawiedzały epidemie, powodzie, katastrofalne zjawiska meteorologiczne. Dla dość gwałtownie rosnącej populacji obywateli; to, a także przyczynowy brak pracy, zatem możliwości utrzymania się spowodował falę emigracji. Początkowo, obywateli zachęcano do przesiedlania się na tereny "starych landów" zachodnich, właśnie wchodzących w początki uprzemysłowienia. Z lektury ówczesnych gazet oraz dokumentów wynika, że także mieszkańcy obwodu brodnickiego (kreis Strassburg) w sporej ilości emigrowali za pracą, lecz część z nich nie zatrzymywała się w Niemczech, a ulegając namowom werbowników płynęła za ocean. Jednym z owych wysłanników, działających w Prusach był franciszkanin ksiądz Leopold, o sympatycznym nazwisku Moczygemba.
CZYTAJ TAKŻE: Niezwykłe zdjęcie Brodnicy w rosyjskiej popołudniówce
Ten pochodzący ze Śląska (wówczas w składzie Prus) kapłan, w 1852 roku, z grupą kilku franciszkanów wyjechał do Teksasu w USA, do pracy z imigrantami niemieckimi. Wiedząc, że rodakom w państwie Hohenzollerna wiedzie się nie najlepiej, postanowił sprowadzić ich jak najwięcej do nowej "ziemi obiecanej". W 1854 r. o. Leopold Moczygemba namówił czterech swoich braci oraz innych ziomków ze Śląska do wyjazdu za Ocean. Opuścili oni Górny Śląsk ok. 20 IX 1854, udając się przez Berlin - Lipsk -Bremę do Galveston w Zatoce Meksykańskiej, a stamtąd na zachód, w kierunku ujścia rzeki Cibolo do rzeki San Antonio, dokąd dotarli z końcem grudnia 1854. Ojciec Moczygemba założył tam, wraz z liczącą ok. 150 osób grupą emigrantów z Górnego Śląska, pierwszą na kontynencie amerykańskim osadę polską, nazywając ją Panna Maria. Tyle, że jak wynika z opracowywanych przez Father Leopold Moczygemba Foundation (powstałą 10 lat temu fundację zachowania tradycji kultury, dziedzictwa emigrantów żyjących w Teksasie) już w tej pierwszej wyprawie "założycielskiej" wzięli udział nie tylko Polacy ze Śląska, lecz także z naszej części Pomorza! Do Panny Marii wkrótce dotarły kolejne ekspedycje, których członkowie założyli następne, istniejące do dziś osady-miasta: St. Hedwig (św. Jadwiga), Dobrowolski, Kosciusko, Cestohova, Warsaw, Pulaski oraz inne. Do tej pierwszej, nie wiadomo jak i nie wiadomo kiedy dotarła rodzina Leona Mroza z okolic Brodnicy ("Strasburg an der Drewenz"). Zresztą kto wie czy w ogóle poznalibyśmy ten fakt, gdyby nie dość wredny synalek Leona - Marcin, czyli Martin.
Od rzemyczka do koziczka...
Nawet działacze Father Leopold Moczygemba Foundation nie są zgodni co do tego kiedy Mrozowie pojawili się w St. Heldwig, ponieważ w jednych życiorysowych notkach jest podane, że Marcin (Martin) urodził się w tej osadzie, zaś w innych, że jedynie "z niej przybył". Opiekunowie "Concordia Cemetery" (co jeszcze będzie ważne) uważają nawet, że Martin Mroz wraz z rodziną w ogóle pojawił się "na scenie" (jako dorosły) około 1890 roku. Zostawiając te dylematy przyszłym historykom emigracji brodnickiej, zajmijmy się samym chłopakiem. Zakładam, że o ile nie urodził się w Ameryce (mógł wyemigrować z Pomorza jako dzieciak, np. w olbrzymiej fali 1870 roku), to i tak miał czas na to, aby poznać atmosferę ówczesnego Teksasu, sąsiedniego Nowego Meksyku i w ogóle tzw. Dzikiego Zachodu, gdzie wielu Polaków wcale nie było aniołkami. Sporo emigrantów z naszych okolic miało za sobą dość ciężką służbę wojskową w armii pruskiej i doskonale posługiwała się bronią. W drugiej połowie XIX wieku w całym stanie Nowy Meksyk słynna była opowieść o bohaterstwie niejakiego Blawińskiego - woźnicy, który prowadząc częściowo polską karawanę z El Passo, na Przełęczy Martwego Człowieka został zaatakowany przez Komanczów. Wraz z innymi woźnicami, pomimo śmiertelnych ran, tak długo ostrzeliwał Indian, aż ci zniechęceni wysokimi stratami w końcu przerwali atak na wozy.
CZYTAJ TAKŻE: Murarska legenda o brodnickim rynku gwarą opowiedziana
Słynny był też ranczer Grzelachowski, którego pistoleros (najemnicy) starli się w 1890 roku z bandą samego Billy Kida (przegrali, a Kid zdemolował meksykańską farmę Polaka). Wielu naszych pracowało jako kowboje, żołnierze, nie unikało band rabunkowych, zaś szczytem w tej kategorii był niejaki Leon Czołgosz, zabójca prezydenta USA Mc Kinleya (mamy po nim oryginalną pamiątkę w postaci filmu z egzekucji na krześle elektrycznym). Tak czy inaczej gdy tylko młody Marcin Mróz trochę podrósł czmychnął z St. Heldwig na północ stanu Teksas, do Eddy County. Tam znalazł pracę na rancho jako kowboj i handlarz bydłem. Dziś to jeszcze nie jest wyjaśnione, w którym momencie stał się rewolwerowcem do wynajęcia, ale przypisuje mu się udział w licznych bandyckich strzelaninach i zabójstwa kilku osób. Na co dzień posługiwał się znakomitym Coltem 45, a w wyciąganiu go z olstrów był jednym z najszybszych w stanach Nowy Meksyk i Teksas, o czym boleśnie przekonało się paru pistoleros. W 1894 roku, Marcin vel Martin zdążył też zaznać miłości kobiety. Znalazł ją w... burdelu w El Paso. Śliczna Beulah tak bardzo spodobała się Polakowi, że porwał ją z przybytku i poślubił w jakimś bliżej nieznanym kościele. Od tej pory pani Beulah M'Rose (takie przybrali nazwisko) nie opuszczała swego męża na krok, nawet wówczas, gdy pewnego majowego dnia 1895 roku, w biały dzień zastrzelił na środku miasta bogatego handlarza bydła. Tyle, że to była o jedna strzelanina za dużo. Martin zorientował się, że za chwilę dopadną go stróże prawa i czmychnął wraz z żoną do pobliskiego Ciudad Juárez po meksykańskiej stronie. Tu jednak niemal natychmiast zostali aresztowani przez Meksykanów, na podstawie umowy międzyrządowej o ściganiu bandytów. Śliczną Beulah wypuszczono na drugi dzień, natomiast Marcin wynajął lokalnego adwokata Johna Wesleya Hardina aby ten uwolnił go z paki za wszelką cenę. Hardin poszedł na skróty i po prostu wręczył łapówkę miejscowemu sędziemu, za co ów, po niecałym miesiącu wypuścił Mroza z więzienia. Jednak ciążące na nim zarzuty uniemożliwiały mu powrót do Stanów, a nadto wyszło, iż pan adwokat w międzyczasie... uwiódł żonkę rewolwerowca. Jakby było mało, to na dokładkę John Wesley pożyczył też od niewiernej Beulah pieniądze Martina, rzekomo na rozwinięcie działalności w Wigwam Saloon w El Paso!
CZYTAJ TAKŻE: Niewiasto, broniąc męża nie chwytaj napastnika za przyrodzenie. Możesz stracić ramię
Tymczasem do Juarez przybył jeden z "najszybszych Coltów", pogromca wielu bandidos peligrosos (groźnych bandydtów) słynny łowca głów rodem z Luizjany - sheriff George Scarborough. Spotkali się wieczorem 29 czerwca 1895 r. w drodze między Juarez a El Paso, na moście Mexican Central Railroad. Nie wiadomo co krętacz Scarborough "naklepał" Marcinowi, bo ten, mimo początkowych oporów przystał na propozycję powrotu wraz z Scarborough do Stanów. Prawdopodobnie dał mu jakieś gwarancje bezpieczeństwa, a sam Mróz pewnie już tylko myślał o tym jak zastrzelić wrednego Johana Wesley'a Hardina. Gdy będąc na amerykańskim brzegu, od strony El Paso Martin dostrzegł dwóch zastępców sheriffa (Jeff Miltona i Franka McMahona) natychmiast zrozumiał błąd i sięgnął po swojego Colta 45 O ułamek sekundy za późno. Dostał aż siedem razy. W jego kieszeni znaleziono zakrwawiony, przedziurawiony dwoma kulami list zaadresowany do "Miss Beulah Mrose, El Paso w Teksasie". Na pogrzebie Mroza było tylko dwoje żałobników: bezczelny John Wesley Hardin i Buelah M'Rose. Niecałe dwa miesiące później Wesley zginął w strzelaninie. Pochowano go zaledwie trzy groby od Martina Mroza na słynnym cmentarzu Concordia Cemetery (Teksas). Pięć lat po tym, 1 kwietnia 1900 roku, rewolwerowiec James Brooks zastrzelił George Scarborougha. Miał 41 lat, już nie był taki szybki... Według spisu ludności z 2000 roku, w stanie Teksas (USA) żyje co najmniej 228 309 osób polskiego pochodzenia. Mają 20 stacji radiowych, wiele zespołów, czasopisma itd. Co ciekawe, oprócz stosunkowo niewielkiej starej brodnickiej emigracji jest tam też co najmniej kilkanaście osób z tej w latach 1981-2000. Podobnie w o połowę mniejszym Nowym Meksyku, gdzie np. przy samej granicy z Meksykiem brodniczanin (emigrant 1983) prowadzi wielobranżowy sklep. Wychodźstwo z Brodnicy (powiatu) na Dziki Zachód to w moim przekonaniu znakomity, atrakcyjny temat na poważną pracę naukową, do czego namawiam moich młodych ziomków studiujących historię.
OD REDAKCJI: Autor jest regionalistą-pasjonatem, ma na koncie liczne publikacje z historii i etnografii regionu brodnickiego; obecnie radny powiatowy. Tekst ukazał się w papierowym wydaniu Czas w styczniu 2015 roku
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz