Zamknij

Brodnica. U Sikorskich zamieszkało 10 osób, razem trzy rodziny. Uciekli, gdy na ich domy zaczęły spadać bomby

16:49, 22.03.2022 Aktualizacja: 00:24, 11.03.2023
Skomentuj Fot. Maria Oryszczak Fot. Maria Oryszczak

Na kanapie w salonie Kasi i Roberta Sikorskich w Brodnicy przysiadło 10 rozbitków z Ukrainy. Inżynier energetyki Alona jest z córką i wnuczką, inżynier architekt Natasza pracuje zdalnie, jej córka licealistka łączy się ze swoją szkołą z przerwami na bombardowania. Trzecia rodzina dotarła przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację. Opowiedzieli nam swoje historie.

Mieli 20 minut na zebranie najpotrzebniejszych rzeczy. Potem długie godziny koczowania na dworcu, a kiedy zajechał pociąg, konduktorzy nogami upychali ludzi w wagonach, żeby domknąć drzwi. Na peronie zostały walizki i torby – albo pojedzie walizka, albo człowiek. Tak zaczęła się podróż do Polski trzech kobiet, które razem z grupą innych uchodźców z Ukrainy znalazły bezpieczny tymczasowy dom w Brodnicy.

Trzy rodziny u Sikorskich

[ZT]28224318[/ZT]

Na kanapie w salonie Kasi i Roberta Sikorskich w Brodnicy przysiadło 10 rozbitków, uchodźców z Ukrainy, którzy musieli zostawić swoje domy: ojców, mężów, synów, rodzinę i przyjaciół. Pasza, jedyny mężczyzna, przywiózł swoją rodzinę samochodem – przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację. Naprawia auto i zaraz wraca, by walczyć w Ukrainie. Potwornie zmęczeni, z sinymi podkówkami pod oczami, ze smutkiem, ale spokojnie, bez egzaltacji, opowiadają swoje historie. Zaczynają się 24 lutego 2022 r., kiedy na Ukrainę zaczęły spadać bomby.

Trzy kobiety

Robert Sikorski z Brodnicy pojechał na dworzec. Miał odebrać babcię, córkę i wnuczkę, ale w tłumie uchodźców pasażerów nie mógł kobiet odnaleźć. Bo też babcia Alona jakoś w jego oczach nie wyglądała na „babcię", tak samo jak jej córka Julia na swoje 34 lata. Wnuczka Arina odziedziczyła po nich urodę i młodzieńczy wygląd. Kobiety są w Brodnicy od dwóch tygodni, a znalazły się tu dzięki pomocy swojej koleżanki Anastazji, która dawno temu wynajmowała mieszkanie u państwa Sikorskich.

Kobiety w domu Kasi i Roberta odzyskały już siły i poczucie bezpieczeństwa. Mówią, że czują się jak u dawnych przyjaciół, jak w rodzinie.

– Kasia ogarnia wszystko – organizuje posiłki, ubrania, zaprasza na spacery, pomaga innym uchodźcom. W tej pracy dzielnie towarzyszy jej Robert. Razem tworzą dla nas taką domową atmosferę – mówią kobiety.

[ZT]28215679[/ZT]

Dziadek Alony był Polakiem i dziadkowie mieszkali w Polsce. Kiedy dziadek zmarł, babcia z trojgiem malutkich dzieci wróciła na Ukrainę.

Życie w piwnicy

Alona, inżynier energetyki, Julia i Arina mają swój dom w prawie milionowym mieście Dniepr (Dnipro, dawny Dniepropietrowsk), które leży w środkowo-wschodniej części Ukrainy, na obu brzegach rzeki Dniepr, u ujścia Samary. W mieście jest znaczący węzeł kolejowy, metro, międzynarodowy port lotniczy, port nad Dnieprem. Dniepr to jeden z głównych ośrodków przemysłowych Ukrainy (hutnictwo żelaza, przemysł metalurgiczny, maszynowy, elektromaszynowy, chemiczny, spożywczy, obuwniczy, drzewny, duża elektrownia cieplna). W czasach sowieckich Dniepr miał status miasta zamkniętego ze względu na jedną z najważniejszych fabryk rakiet w ZSRR.

– 24 lutego wczesnym rankiem obudził mnie mąż i mówił, że musimy wstawać i uciekać do piwnicy. Myślałam, że zwariował, ale zaraz potem usłyszałam odgłosy bombardowania. Nasz dom był ok. kilometra od lotniska. Pobiegłam po dzieci, zbiegliśmy do piwnicy. Zaczęłam wydzwaniać do rodziców, do rodziny. Co chwilę wyły syreny ostrzegające, że zbliżają się rakiety i bombowce. Kiedy zagrożenie mijało, wychodziliśmy na górę. Spaliśmy na zmianę, po kolei wyznaczyliśmy sobie warty, żeby bombardowanie nie zaskoczyło nas we śnie. Moi rodzice mieszkali w centrum miasta, w bloku. Uradziliśmy, że przyjadą do nas, w naszym domu wydawało się bezpieczniej. Z każdym dniem naloty były coraz częstsze i już prawie nie wychodziliśmy z piwnicy. Koczowaliśmy tam na materacach, zgromadziliśmy jedzenie. Kiedy bombardowanie było bardzo nasilone, chowaliśmy się do takiej piwnicznej komórki bez okien. Rosjanie ostrzelali elektrownię atomową w Zaporożcu i wtedy mąż zdecydował, że kobiety muszą uciekać. Mieliśmy 20 minut, żeby się spakować, gdy dostaliśmy wiadomość, że będzie pociąg do Lwowa. Co wziąć? Dokumenty, lekarstwa, ubrania, a może jedzenie? – opowiada Julia.

Do Lwowa, na granicę i do Warszawy

[ZT]28213566[/ZT]

To był dopiero początek ich koszmarnej podróży, ucieczki z zagrożonego miasta.

– Dotarliśmy na dworzec. Tłum ludzi, żadnej informacji. Nikt nie wiedział, kiedy będzie pociąg, na który peron przyjedzie, dokąd będzie jechał. Tłum gęstniał z godziny na godzinę i tak koczowaliśmy na peronie przez 12 godzin. Wreszcie jedzie pociąg, ale podjechał na peron szósty. My staliśmy na pierwszym. Rzuciliśmy się na przełaj przez tory, ale gdy dobiegliśmy, nie było już szans, by wejść do wagonu. Konduktorzy upychali ludzi w wagonach, żeby domknąć drzwi. Krzyki, płacz dzieci, ludzie biegają, szukają rodziny… Wracamy. Może lepiej pojedziemy samochodem? Mąż wydzwaniał do znajomych, oni mówili, że droga z miasta zakorkowana, nie da się wyjechać. I wtedy gruchnęła wieść, że zaraz wjedzie pociąg do Lwowa. Gdzie? Biegniemy na perony. Zajeżdża. Mąż chwycił mnie za płaszcz z tyłu i wprost wrzucił do przedziału. Mama jest obok, ale nie ma córki. Arina się zgubiła. Rozpacz, ale mąż ją odnalazł. Jesteśmy razem w wagonie. Dziewięć osób na dwa miejsca. Pociąg rusza, jedziemy – opowiadają Alona i Julia.

Na peronie zostały wielkie walizki i torby. Zostawili je ludzie, którym udało się wejść do pociągu. – Pojedzie albo walizka, albo człowiek – mówili konduktorzy.

Julia i Alona na dworcu dnieprowskiej kolei zostawiły też mężów i dziadków. Mężczyźni zostali, by walczyć w obronie miasta. Są w oddziałach obrony terytorialnej.

– W pociągu do Lwowa tłum. Ludzie stłoczeni w przedziałach, na korytarzu, w toaletach. Nie ma szans, by skorzystać z toalety. Okna w wagonach zasłonięte, obsługa pociągu przypomina: ma być cisza dla bezpieczeństwa. Słychać tylko stukot kół i płacz małych dzieci. Matki starają się je uciszyć, która może, karmi piersią. Brak powietrza, nie ma czym oddychać. I tak 22 godziny do Lwowa – mówi Alona.

We Lwowie kobiety dostały się do autobusu, który miał je zawieźć na granicę polsko-ukraińską. Zrobiło się ciemno. Nagle kierowca zatrzymał autobus w polu i powiedział, że teraz muszą już iść pieszo, że do granicy jest jakieś 1,5 km. Przed granicą korek, on nie może tu stać z nimi, musi wracać po kolejnych pasażerów.

[ZT]28207310[/ZT]

Wysiedli, ruszyli przed siebie. Ciemno, zimno, nie wiedzą, czy idą dobrą drogą. Po jakimś czasie zatrzymali ich pogranicznicy. Żołnierze ukraińscy wyjaśnili, że jest godzina policyjna, że marsz nocą jest niebezpieczny, a do granicy jest jeszcze 10 km. Co robić? Skierowano ich do punktu prowadzonego przez wolontariuszy. Dostali pić.

– Za jakiś czas przyszedł żołnierz, powiedział, że mamy iść na drogę, tam będzie jechał autobus na granicę. Jechał przepełniony, ale kierowca się zatrzymał, ludzie się upchnęli. Granicę przekroczyliśmy o czwartej rano i potem pociągiem do Warszawy. Tu już mieliśmy od Polaków opiekę – dali nam jedzenie, napoje, lekarstwa. W namiotach łóżka składane, mogliśmy się położyć, odpocząć. Potem pomogli dostać się na dworzec i tak dojechaliśmy do Brodnicy i do domu pani Kasi i Roberta – opowiada Julia.

Natasza i Oksana

Natasza z rodziną mieszkała w Połtawie, 300-tysięcznym mieście w środkowo-wschodniej Ukrainie. W obwodzie połtawskim przed rosyjskim atakiem zgodnie żyli Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, Ormianie, Mołdawianie, Żydzi, Azerowie, Romowie, Tatarzy i Polacy. Natasza jest inżynierem architektem, jej córka Oksana uczy się w liceum medycznym. W Brodnicy są od dwóch tygodni. Na Ukrainie Oksana zostawiła męża i syna, którzy zostali, by bronić ojczyzny. Zostawiły też rodzinę i bliskich, którzy nie chcieli wyjeżdżać z różnych powodów. Jedna z koleżanek np. została, by opiekować się leżącą mamą.

Natasza zdecydowała się uciekać z córką z Połtawy, gdy bomby zaczęły spadać na nieodległe miasto Myrhorod. Połtawa to duży węzeł kolejowy, koleją przez Kijów, Charków, Krzemieńczuk, Łozową, Krasnohrad i Donieck można dojechać w inne rejony Ukrainy i za granicę.

Pani inżynier pracuje zdalnie

[ZT]28189473[/ZT]

Po czterech dniach bombardowania, po naradzie z rodziną, Natasza kupiła bilety do Lwowa. Potem przez Warszawę miała jechać z Oksaną do Bydgoszczy, do swojej chrzestnej córki, która wyszła za Polaka i od wielu lat mieszka i pracuje w Polsce.

Chrzestna córka jest Rosjanką. Jej ojciec mieszka w Moskwie i został zatrzymany za udział w antyputinowskiej demonstracji. Przeszukano mu telefon komórkowy. Był tam m.in. kontakt do córki, która na swoim profilu także manifestowała antyputinowskie poglądy. Zaocznie dostała wyrok – zakaz wjazdu do Rosji przez 15 lat.

Natasza jest inżynierem architektem. W Brodnicy pracuje zdalnie. Kończy projekty, które zaczęła jeszcze przed wojną. Stale śledzi SMS-owy alert bombowy, codziennie dzwoni do męża. Córka Oksana codziennie loguje się na zdalne nauczanie w swojej szkole. Lekcje często są przerywane przez syreny alarmowe ogłaszające zbliżający się nalot. Dziś syreny znów przerwały naukę i lekcji już nie wznowiono. Co się stało? Dowiedzą się być może jutro.

Rodzina Paszy

Pasza z rodziną dojechali do Brodnicy najpóźniej. W domu państwa Sikorskich nie było już wolnych pokoi, ale kiedy koleżanka poprosiła, żeby jeszcze tę rodzinę przyjąć – nie wahali się.

[ZT]28185572[/ZT]

Pasza spał na podłodze w salonie przez kilkanaście godzin. Nie przeszkadzał mu hałas, ruch w domu, grający telewizor. Spał jak kamień po morderczej podróży samochodem z Ukrainy przez Mołdawię, Węgry, Słowację i Polskę. Jeszcze teraz na jego twarzy widać potworne zmęczenie, a także ulgę. Jego rodzina – żona Lena, syn Pasza, córeczka Sasza i kilkuletni Losza – jest bezpieczna. On naprawia auto i jeszcze w tym tygodniu rusza w drogę powrotną do Ukrainy. Jest w oddziałach terytorialsów. W Polsce kupił sobie lunetę do karabinu.

Lena z dziećmi zostaną w Polsce. Teraz mieszkanie mają im dać państwo Paweł i Aleksandra Grajewscy, którzy w ekspresowym tempie wyremontowali i wyposażyli dom, by w godnych warunkach przyjąć uchodźców.

Tort urodzinowy przy bombardowaniu

Na Ukrainie Pasza z rodziną mają gospodarstwo i dom pod Dnieprem. Tam zostali starzy rodzice, którzy nie chcieli wyjeżdżać.

– 24 lutego rano obudził mnie kot, który wszedł na nasze łóżko i zaczął mi bardzo natarczywie lizać twarz. Nie dał się odpędzić, więc wstałam i wyrzuciłam go z sypialni. Miauczał żałośnie i trudno mi już było zasnąć. Po kilku minutach usłyszałam potworne odgłosy bombardowania z dwóch stron domu. Mury naszego domu, podłoga drżały od wybuchów. 2 km od naszego domu była baza wojskowa, z drugiej strony, ok. kilometra od nas – wojskowy radar. Zbiegliśmy do piwnicy i potem tam żyliśmy przez tydzień – 10 osób. Okna zasłoniliśmy workami z piaskiem. Kiedy nie było słychać syren, biegliśmy na piętro po pościel, ubrania, jedzenie, no i zabawki najmłodszej córeczki. 25 lutego przypadły urodziny najmłodszego synka. Był tort urodzinowy, zapaliliśmy świeczki i w połowie piosenki syrena alarmowa – uciekliśmy do piwnicy – opowiada Lena.

Ucieczka przez Mołdawię

[ZT]28181626[/ZT]

W domu były same kobiety i dzieci. Mężczyźni tak jak Pasza wychodzili, by przygotowywać obronę miasta. Spawali krzyżaki przeciwczołgowe, jeże, kopali rowy, robili umocnienia.

– Po jakimś czasie syreny alarmu przeciwlotniczego nie robiły już na nas wrażenia. Nie odrywaliśmy się od pracy, nie biegliśmy do schronu. Baliśmy się gradów i bomb kasetowych. Rosjanie byli coraz bliżej miasta z dwóch stron. Obawialiśmy się, że okrążą nas i nie będzie już drogi ucieczki jak w Mariupolu czy Kijowie. Postanowiłem wywieźć rodzinę w bezpieczne miejsce – mówi Pasza.

Na drodze w kierunku Polski 600-kilometrowy korek

– Stanęliśmy, w nocy chcieliśmy się przespać w samochodzie i wtedy nad głowami zaczęły nam latać rakiety. Zdecydowałem się jechać na południe, w kierunku Mołdawii. Ostrzeżono mnie, że na jednej z dróg mogą już być Rosjanie, pojechałem inną trasą. Jechaliśmy nocą, choć był zakaz. Na oknach samochodu mieliśmy napisy „dzieci" i kiedy podchodzili żołnierze, opuszczaliśmy szyby, oni sprawdzali wnętrze i przepuszczali nas dalej. Dojechaliśmy do Kiszyniowa, nocowaliśmy u znajomych. Potem przez Mołdawię, Rumunię, Węgry i Słowację do Polski. Po drodze samochód się psuł, podreperowałem go i jakoś dojechaliśmy – mówi Pasza.

Ukraina się nie poddaje

– Tam gdzie nie ma wojsk rosyjskich, ludzie starają się żyć i pracować. W Dnieprze tylko przez pierwsze dwa dni były zamknięte sklepy. Potem rano dowożono towar, wieczorem półki były puste, ale rano znów dostawa. Działają ośrodki zdrowia, zakłady pracy. Dzieci mają nauczanie zdalne, choć lekcje przerywają syreny alarmowe. Po odwołaniu alarmu wszyscy wracają do pracy. Teraz Pasza i Arina codziennie logują się na lekcje. Natasza i Olena pracują zdalnie, wykonują swoje codzienne obowiązki zawodowe. Mąż Julii pracował w fabryce bakalii, dopóki budynki nie zostały zbombardowane. Mężczyźni walczą w oddziałach wojskowych albo w terytorialsach przygotowują obronę miast – opowiadają kobiety w salonie Kasi i Roberta Sikorskich.

[ZT]28163755[/ZT]

Wszyscy, także ci, którzy są już bezpieczni w Polsce, śledzą SMS-owe alerty, powiadomienia ostrzegające o atakach rakietowo-bombowych, codziennie dzwonią do bliskich na Ukrainie.

– Tu u was w Polsce, w Brodnicy, jesteśmy jak w domu. Wszędzie pomoc. Na 8 marca dostaliśmy kwiaty z żółto-niebieskimi wstążkami. Były życzenia i zaproszenie na pizzę. Wszędzie spotykamy się z pomocą, życzliwością i solidarnością z naszym krajem. Baaardzo, bardzo dziękujemy naszym cudownym gospodarzom i wszystkim Polakom za ogromne Wasze serce dla nas – mówi Julia.

(Maria Oryszczak)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%