Gdy wreszcie zabrałem się do opisania tamtego wydarzenia, przez moment zadrżało mi pióro, ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, jak w dzisiejszym pragmatycznym świecie może być odebrany taki opis "spotkania pierwszego stopnia" z ludową legendą. Trudno
Najgorszy dla sceptyków jest fakt, że wszystko wydarzyło się naprawdę, a świadkowie tej sprawy wciąż mają się dobrze. Gdyby nie to - nie wiem, czy sam bym w nią do końca uwierzył...
Tego pochmurnego, sierpniowego dnia musiałem przywieźć z lasu do przedsiębiorstwa, dla którego pracowałem, potężne żerdzie. Parę dni przed tym pojechałem służbowym samochodem do leśniczego, a ten wskazał mi miejsce składowania owych żerdzi. Okazało się, że leżą w głębi starego boru, za jeziorem i miejscowością o tej samej nazwie: Ciche. Gdy mój żuk z ogromnym wysiłkiem pokonywał piaszczysty dukt, ja z troską przyglądałem się owej drodze, pocieszając się w myślach, że dla silnego ciągnika nie powinna ona stanowić istotnej przeszkody.
I rzeczywiście, na początku wszystko szło jak z płatka. Wraz z traktorzystą Stachem łatwo odnaleźliśmy miejsce, gdzie leżało nasze drewno, dość szybko je załadowaliśmy, po czym ruszyliśmy do bazy. Jednak potężna, kilkutonowa kupa żerdzi stanowiła nie lada obciążenie. Co jakiś czas wielkie koła ursusa mieliły bezradnie piach leśnej drogi, wstrząsając całą maszyną i naszą wiarą w siłę techniki, aż wreszcie zbliżyliśmy się do tej pechowej górki, od której wszystko się zaczęło.
Traktor ryczał najwyższymi obrotami silnika, opony wyrzucały kilogramy piachu i... nic, ani centymetra do przodu. Po kilkunastu bezowocnych próbach doszliśmy do wniosku, że trzeba szukać innej drogi. Koncept był nieskomplikowany; opierał się na teoretycznie prostym rozumowaniu, że gdzieś jest kres lasu i właśnie w owym "gdzieś" z niego wyjedziemy...
Tymczasem niebo zaciągnęło się ciemnymi, kłębiastymi chmurami i zaczął padać rzęsisty deszcz. Klucząc leśnymi drogami, wpychaliśmy się w coraz większą gęstwinę drzew i krzewów, które smagane deszczem kołysały się ponuro, momentami grożąc nam szponami rozczapierzonych gałęzi. Pojazd podskakiwał na wystających ponad ziemię grubych, sosnowych korzeniach, tworzących w niektórych miejscach fantazyjne plątaniny, czasem przywodzące na myśl widok porzuconych kości jakichś przedpotopowych potworów.
Zrobiło się zupełnie szaro. Wściekłe porywy wiatru wyrzucały w górę całe kłęby traw, liści, a te po odtańczeniu przed szybami ciągnika dzikiego, szalonego tańca rozsypywały się we wszystkie strony.
Wtem ponurą szarość rozerwała oślepiająca błyskawica, po czym wierzchołkami drzew przeszedł ciężki bas gromu.
Straciliśmy orientację, nie wiedząc ani gdzie jesteśmy, ani w którą stronę jedziemy. Ursus wolno zbliżał się do leśnego skrzyżowania, gdy nagle światła reflektorów wyłowiły z półmroku sylwetkę człowieka. Stał na środku drogi, okryty długim płaszczem zakończonym wielkim kapturem, po którym spływały deszczowe strumyki. Przez moment miałem idiotyczne, irracjonalne wrażenie, że ta postać czeka tu na nas już od dłuższego czasu. Otrząsnąłem się jednak i gdy Stach zatrzymał pojazd, wyskoczyłem z niego ucieszony, że wreszcie jest kogo zapytać o drogę.
Podszedłem blisko nieznajomego. Przepastny kaptur odsłaniał tylko część starej, ascetycznej twarzy, zaś długie cienkie kosmyki siwych włosów szarpane porywami wiatru wymykały się spod okrycia. Przekrzykując burzę, zapytałem o drogę. Nic, nawet nie drgnął. "Cholera" - pomyślałem - "albo facet głuchy, albo wicher mnie tłumi". Ponawiając pytanie, wrzeszczałem jak oparzony. Tym razem chyba usłyszał, bo łypnął na mnie głęboko osadzonym okiem i bez słowa pokazał ręką na prawo.
"Dziwoląg jakiś" - pomyślałem, zatrzaskując drzwi ursusa. Poprzez pryzmat strug deszczu rozpływających się na szybie wyglądał jak zjawa. Odjechaliśmy już od niego ponad pięćdziesiąt metrów, a on wciąż jeszcze stał, gdy nagle silniejszy podmuch wiatru zdarł mu z głowy kaptur. Siwe włosy, niby pchnięte jakimś wściekłym impulsem, oplotły twarz, po czym poderwały się w górę odsłaniając usta wykrzywione w... złośliwym uśmiechu. Zresztą może to tylko efekt zniekształconego obrazu, jaki odbierałem poprzez zalane szyby ciągnika. Hmm... może.
Toczyliśmy się wskazaną drogą. Szeroka, lekko piaszczysta, dość równa, słowem: autostrada w tej kniei. Po kilkudziesięciu metrach weszliśmy w zakręt, a trasa zaczęła schodzić stromo w dół. Tony drewna popchnęły maszynę do przodu i ta zaczęła się toczyć szybciej niż chcieliśmy. Korony drzew tam w dole jakby zrzedły, odsłaniając migoczącą, pomarszczoną taflę jeziora. Stach całą siłą swej nogi naciskał pedał hamulca, ale pojazdem zaczęły targać wstrząsy, zaś zablokowane koła, ryjąc długie, głębokie bruzdy w stromej drodze, po kilkudziesięciu metrach ślizgawki z góry zdołały zatrzymać zestaw tuż nad wysokim brzegiem jeziora. Dłużyca z drewnem przechyliła się niebezpiecznie...
Powoli wyszedłem z ursusa. Wierzchem dłoni roztarłem strumyki deszczu i potu spływające mi na oczy. Trzy metry niżej równo pluskały modre fale wzburzonego jeziora, z którym o mały włos zawarlibyśmy głębszą (hmm!) znajomość. Sytuacja jednak była naprawdę niewesoła, bo zostało jedno, i to ryzykowne, wyjście, a mianowicie jazda urwistym brzegiem jeziora, aż do spotkania lepszej drogi. Mieliśmy teraz z jednej strony bardzo stromą, gęsto zalesioną górę, zaś z prawej, trzy metry niżej naszej drogi, jezioro.
Ursus sunął powolnym, żółwim tempem. Nieraz przechylał się tak niebezpiecznie, że od wywrotki dzieliły nas centymetry. Szyby od środka co chwilę trzeba było przecierać szmatą, bo uparcie zachodziły parą. Jednak już dostrzegaliśmy rozwidlenie drogi. Wtedy, gdy byliśmy niemal pewni, że wyjedziemy, ciągnikiem szarpnęło i jakaś potężna, niewidzialna siła pchnęła go w tył. Nie wiedząc, co zaszło, wyskoczyliśmy z pojazdu niczym z procy. Niestety, spełniły się nasze obawy. Pod ciężarem dłużycy wyładowanej żerdziami zarwał się spory kawał skarpy brzegu i wszystko runęło w dół. Tylko traktor zaparty tyłem o pień potężnego drzewa trzymał się rozpaczliwie nad krawędzią przepaści. Na jego ciągadle dosłownie wisiała dłużyca.
Podróżnik23:26, 10.07.2023
0 0
SUPER 23:26, 10.07.2023