Zamknij

Pojezierze Brodnickie. Zjawa z lasu Ciche - historia z dreszczykiem

13:31, 25.07.2013 Piotr Grążawski Aktualizacja: 00:09, 09.07.2023
Skomentuj FOTO ARCHIWUM FOTO ARCHIWUM

Gdy wreszcie zabrałem się do opisania tamtego wydarzenia, przez moment zadrżało mi pióro, ponieważ nagle zdałem sobie sprawę, jak w dzisiejszym pragmatycznym świecie może być odebrany taki opis "spotkania pierwszego stopnia" z ludową legendą. Trudno

Najgorszy dla sceptyków jest fakt, że wszystko wydarzyło się naprawdę, a świadkowie tej sprawy wciąż mają się dobrze. Gdyby nie to - nie wiem, czy sam bym w nią do końca uwierzył...

Tego pochmurnego, sierpniowego dnia musiałem przywieźć z lasu do przedsiębiorstwa, dla którego pracowałem, potężne żerdzie. Parę dni przed tym pojechałem służbowym samochodem do leśniczego, a ten wskazał mi miejsce składowania owych żerdzi. Okazało się, że leżą w głębi starego boru, za jeziorem i miejscowością o tej samej nazwie: Ciche. Gdy mój żuk z ogromnym wysiłkiem pokonywał piaszczysty dukt, ja z troską przyglądałem się owej drodze, pocieszając się w myślach, że dla silnego ciągnika nie powinna ona stanowić istotnej przeszkody.

CZYTAJ TAKŻE: Czarodziejski krzew znad jeziora Mieliwo, czyli sposób na diabła

I rzeczywiście, na początku wszystko szło jak z płatka. Wraz z traktorzystą Stachem łatwo odnaleźliśmy miejsce, gdzie leżało nasze drewno, dość szybko je załadowaliśmy, po czym ruszyliśmy do bazy. Jednak potężna, kilkutonowa kupa żerdzi stanowiła nie lada obciążenie. Co jakiś czas wielkie koła ursusa mieliły bezradnie piach leśnej drogi, wstrząsając całą maszyną i naszą wiarą w siłę techniki, aż wreszcie zbliżyliśmy się do tej pechowej górki, od której wszystko się zaczęło.

Droga ku przeznaczeniu

Traktor ryczał najwyższymi obrotami silnika, opony wyrzucały kilogramy piachu i... nic, ani centymetra do przodu. Po kilkunastu bezowocnych próbach doszliśmy do wniosku, że trzeba szukać innej drogi. Koncept był nieskomplikowany; opierał się na teoretycznie prostym rozumowaniu, że gdzieś jest kres lasu i właśnie w owym "gdzieś" z niego wyjedziemy...

Tymczasem niebo zaciągnęło się ciemnymi, kłębiastymi chmurami i zaczął padać rzęsisty deszcz. Klucząc leśnymi drogami, wpychaliśmy się w coraz większą gęstwinę drzew i krzewów, które smagane deszczem kołysały się ponuro, momentami grożąc nam szponami rozczapierzonych gałęzi. Pojazd podskakiwał na wystających ponad ziemię grubych, sosnowych korzeniach, tworzących w niektórych miejscach fantazyjne plątaniny, czasem przywodzące na myśl widok porzuconych kości jakichś przedpotopowych potworów.

Zrobiło się zupełnie szaro. Wściekłe porywy wiatru wyrzucały w górę całe kłęby traw, liści, a te po odtańczeniu przed szybami ciągnika dzikiego, szalonego tańca rozsypywały się we wszystkie strony.

CZYTAJ TAKŻE: Pojezierze Brodnickie. Legendarna tajemnica półwyspu. Uzbrojeni po zęby chłopi urządzili krwawą jatkę

Wtem ponurą szarość rozerwała oślepiająca błyskawica, po czym wierzchołkami drzew przeszedł ciężki bas gromu.

Komplet żywiołów

Straciliśmy orientację, nie wiedząc ani gdzie jesteśmy, ani w którą stronę jedziemy. Ursus wolno zbliżał się do leśnego skrzyżowania, gdy nagle światła reflektorów wyłowiły z półmroku sylwetkę człowieka. Stał na środku drogi, okryty długim płaszczem zakończonym wielkim kapturem, po którym spływały deszczowe strumyki. Przez moment miałem idiotyczne, irracjonalne wrażenie, że ta postać czeka tu na nas już od dłuższego czasu. Otrząsnąłem się jednak i gdy Stach zatrzymał pojazd, wyskoczyłem z niego ucieszony, że wreszcie jest kogo zapytać o drogę.

Podszedłem blisko nieznajomego. Przepastny kaptur odsłaniał tylko część starej, ascetycznej twarzy, zaś długie cienkie kosmyki siwych włosów szarpane porywami wiatru wymykały się spod okrycia. Przekrzykując burzę, zapytałem o drogę. Nic, nawet nie drgnął. "Cholera" - pomyślałem - "albo facet głuchy, albo wicher mnie tłumi". Ponawiając pytanie, wrzeszczałem jak oparzony. Tym razem chyba usłyszał, bo łypnął na mnie głęboko osadzonym okiem i bez słowa pokazał ręką na prawo.

"Dziwoląg jakiś" - pomyślałem, zatrzaskując drzwi ursusa. Poprzez pryzmat strug deszczu rozpływających się na szybie wyglądał jak zjawa. Odjechaliśmy już od niego ponad pięćdziesiąt metrów, a on wciąż jeszcze stał, gdy nagle silniejszy podmuch wiatru zdarł mu z głowy kaptur. Siwe włosy, niby pchnięte jakimś wściekłym impulsem, oplotły twarz, po czym poderwały się w górę odsłaniając usta wykrzywione w... złośliwym uśmiechu. Zresztą może to tylko efekt zniekształconego obrazu, jaki odbierałem poprzez zalane szyby ciągnika. Hmm... może.

Toczyliśmy się wskazaną drogą. Szeroka, lekko piaszczysta, dość równa, słowem: autostrada w tej kniei. Po kilkudziesięciu metrach weszliśmy w zakręt, a trasa zaczęła schodzić stromo w dół. Tony drewna popchnęły maszynę do przodu i ta zaczęła się toczyć szybciej niż chcieliśmy. Korony drzew tam w dole jakby zrzedły, odsłaniając migoczącą, pomarszczoną taflę jeziora. Stach całą siłą swej nogi naciskał pedał hamulca, ale pojazdem zaczęły targać wstrząsy, zaś zablokowane koła, ryjąc długie, głębokie bruzdy w stromej drodze, po kilkudziesięciu metrach ślizgawki z góry zdołały zatrzymać zestaw tuż nad wysokim brzegiem jeziora. Dłużyca z drewnem przechyliła się niebezpiecznie...

Powoli wyszedłem z ursusa. Wierzchem dłoni roztarłem strumyki deszczu i potu spływające mi na oczy. Trzy metry niżej równo pluskały modre fale wzburzonego jeziora, z którym o mały włos zawarlibyśmy głębszą (hmm!) znajomość. Sytuacja jednak była naprawdę niewesoła, bo zostało jedno, i to ryzykowne, wyjście, a mianowicie jazda urwistym brzegiem jeziora, aż do spotkania lepszej drogi. Mieliśmy teraz z jednej strony bardzo stromą, gęsto zalesioną górę, zaś z prawej, trzy metry niżej naszej drogi, jezioro.

CZYTAJ TAKŻE: Murarska legenda o brodnickim rynku gwarą opowiedziana

Ursus sunął powolnym, żółwim tempem. Nieraz przechylał się tak niebezpiecznie, że od wywrotki dzieliły nas centymetry. Szyby od środka co chwilę trzeba było przecierać szmatą, bo uparcie zachodziły parą. Jednak już dostrzegaliśmy rozwidlenie drogi. Wtedy, gdy byliśmy niemal pewni, że wyjedziemy, ciągnikiem szarpnęło i jakaś potężna, niewidzialna siła pchnęła go w tył. Nie wiedząc, co zaszło, wyskoczyliśmy z pojazdu niczym z procy. Niestety, spełniły się nasze obawy. Pod ciężarem dłużycy wyładowanej żerdziami zarwał się spory kawał skarpy brzegu i wszystko runęło w dół. Tylko traktor zaparty tyłem o pień potężnego drzewa trzymał się rozpaczliwie nad krawędzią przepaści. Na jego ciągadle dosłownie wisiała dłużyca.

Stara opowieść o nieszczęściu

Tymczasem ulewa ani na chwilę nie odpuszczała. W jezioro waliły wodne bicze, aż cała toń pokryła się bąblami. Przemoknięci, brudni, wściekli staliśmy nad miejscem katastrofy, usiłując coś mądrego wymyślić. Właśnie wtedy dostrzegłem okrytego peleryną leśnika, który stojąc na szczycie zbocza leśnego wzgórza, najwyraźniej wzrokiem oceniał naszą sytuację. Lustrował tak chwilę, a potem zszedł nad krawędź zwałowiska i spojrzał na nas współczująco:

- No, tośta się zwieźli chłopaki, nie?! Co wam strzeliło tędy jechać?

W Stacha jakby piorun trafił:

- Jakiś popaprany dziad pokazał tę drogę! Utopić nas chciał czy co?!
- Stary, kościsty, z długimi siwymi włosami - bardziej stwierdził niż zapytał leśnik.
- No tak, a skąd pan wie? - zapytałem zaskoczony.
- Wiem, bo to nie pierwszy raz ludzie przez niego mają kłopoty. Nie tylko was zwiódł w tym lesie
- I nikt go jeszcze w łeb nie walnął?! - wściekał się Stach.
- No jo, w łeb - leśnik rozłożył ręce. - Ano, jak można zjawę w łeb walnąć?

Przez moment poczułem się zaskoczony, lecz szybko mi przeszło.

- Eee tam! Pan tu sobie z nas żarty struga, a my potrzebujemy pomocy!
- Wej tam, żarty - obruszył się poważnie leśnik. - Chodźta za mną, to coś wam tu blisko pokażę - zakomenderował i nie czekając na naszą reakcję, ruszył w las.

Zerknąłem pytająco na Stacha. Ten najpierw wykonał palcem wiatraczek nad czołem, potem podciągnął przemoczone portki i ruszył za leśnikiem. Teraz deszcz przemienił się w drobny kapuśniak, jednak granatowe brzuchy chmur wciąż wisiały wydęte nad wierzchołkami sosen. Raz po raz spadała z niebios potężna błyskawica, której ostrze lądowało gdzieś w głębi boru, przed nami. Przegarniając gałęzie, człapaliśmy za leśnikiem.


CZYTAJ TAKŻE: Pojezierze Brodnickie. Kiedyś miała być tu wieś z kościółkiem. Teraz jest jezioro

 
Wydawało mi się, że przeczłapaliśmy około trzystu metrów, gdy doszliśmy do miejsca, gdzie drzewa rosły rzadziej, za to krzewy tworzyły nieco gęściejsze skupiska niż w innych połaciach lasu. W pewnym momencie zauważyłem, że stąpamy po niewielkich pagórkach, położonych od siebie w zastanawiająco równych odstępach. Chciałem tym spostrzeżeniem podzielić się ze Stachem. Podniosłem wzrok akurat, gdy porażający błysk pioruna rozdarł niebo, na sekundę wydobywając z szarego tła pochyloną sylwetkę wielkiego krzyża.

Niesamowite wrażenie! Jeszcze nieco ogłuszony chwyciłem leśnika za rękaw kurtki:

- Panie, skąd ten krzyż w środku lasu?
Zanim mi odpowiedział, zsunął kaptur z głowy, po czym przeżegnał się niedbale:
- Noo, to wcale nie jest znowu taki środek lasu. Tam! - wskazał ręką gdzieś za siebie. - Tam niedaleko leci droga, a za drogą była luterska osada, taka, no, niemiecka wioska. Ano, raz przyszła zaraza i ich wszystkich zżarła... Jo, wszystkich - zamyślił się. - Wszyscy umarli.
- Kiedy? - zapytałem.
- Dokładnie to ja tyż nie wiem. Może sto lat, może więcej, To jeszcze mój świętej pamięci ojciec o tym opowiadał. Mówił, że tu, pod tym krzyżem, wszyscy leżą pochowani...
- O Matko Boska! - przerwałem, ze zgrozą patrząc pod nogi. - To my tu teraz łazimy...
- Po grobach - przytaknął. - Jo, to są groby tych lutrów.


Wszyscy tu leżą, ponoć całe rodziny

Deszcz znowu przybrał na sile, ciskając grube krople na nasze zasępione twarze. Leśnik zrobił kilka kroków, jednocześnie rozgarniając chaszcze gęsto porastające mogiły. Podszedł do krzyża, chwilę lustrował wzrokiem jego potężne ramiona, gdy nagle odwrócił się w naszym kierunku i ponuro stwierdził:

- Tylko tego jednego tu nie ma!
- Znaczy, kogo? - zapytałem.
- Ojciec mówił, że kiedy zaraza przywlekła się do tej niemieckiej osady, to jedni drugich chowali. Na końcu przyszło do tego, że został tylko gajowy, co tu mieszkał, i jego żona. Gdy ona umarła, wziął ją gajowy na ręce, tu przydźwigał i zakopał. Ponoć oklepywał jej grób, gdy przyszła śmierć po niego...Był ostatnim, nie miał go kto pochować, a zwierzęta rozwlekły jego kości po lesie... Mówią, że teraz włóczy się w okolicy jako upiór i nie daj Bóg komu się na niego natknąć.
- Myśli pan, że ten, którego spotkaliśmy... - zacząłem.
- Jo, tak myślę - przytaknął stanowczo. - Różni tu ludzie mieszkają, ale żaden by wam nie pokazał złej drogi. Ten, zanim w końcu trafi do piekła, jeszcze tu trochę odegra!

Serce mi biło mocno, szybko. Czułem, jak pod ciasnym paskiem zegarka pulsowały żyły. Podniosłem lewe ramię. Zerknąłem. Cyferki elektronicznego sekundnika zegarka zmieniały się jak szalone. Powoli kończył się XX wiek.
(Piotr Grążawski )

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

PodróżnikPodróżnik

0 0

SUPER 23:26, 10.07.2023

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%