Zamknij

Grudniowa wichura XIX wieku. Trudne dni brodnickiej kolei

15:24, 29.05.2013 Aktualizacja: 17:21, 19.05.2023
Skomentuj FOTO ARCHIWUM FOTO ARCHIWUM

Gdy patrzy się na nasz dworzec, ma się wrażenie, że przez miasto przeszła zaraza. Szkoda, bo ponad wiek był ściśle związany z historią całego mikroregionu.

W ciągu prawie 130 lat istnienia brodnickiej kolei (że pozwolę sobie na używanie takiego skrótu znaczeniowego) trudnych dni było rzecz jasna sporo i nie sposób opisać tu wszystkich, stąd dla potrzeb tego artykułu konieczne jest wprowadzenie cezury czasowej, którą będzie koniec wieku XIX. Nasi pradziadowie przeżywali wówczas zupełnie niebywały okres prosperity i rosnącej wiary w potęgę techniki. Ze wspomnień, pamiętników, relacji wynika, że z zachwytem obserwowano kursujące pociągi, a lokomotywa stała się wręcz synonimem siły. Widziano, jak wiele ton składu potrafi pociągnąć, jak z łatwością przebijała się przez spore zaspy śnieżne, których żaden zaprzęg by nie pokonał... Tak, wówczas to było niesamowite. Wielu myślało, że nic nie jest w stanie zatrzymać pędzącego pociągu...

CZYTAJ TAKŻE: Zapomniany most nad Drwęcą. Dawno temu przejeżdżały nim wagony pełne buraków

Aż przyszła zima 1889 roku. Początkowo nic albo zgoła niewiele zapowiadało nadciągającą katastrofę. Grudzień 1888 roku był nawet łagodniejszy od tych, jakie znano z lat wcześniejszych. Po śniegu, który dość niespodziewanie spadł już w okresie Wszystkich Świętych, nie było już śladu, zaś niemrawy mróz tak naprawdę pojawiał się jedynie w nocy, ledwo ścinając miejskie kałuże cienką szybką lodu.

Ostatni dzień roku przywitał wszystkich ostrym słońcem. W południe temperatura zbliżyła się do 10 stopni, a jednak w ten piękny, niemal wiosenny dzień jakiś niepokój opanował świat zwierząt. Psy prawie nie szczekały, ptaki siadały na gałęziach, przy samych pniach wielkich drzew, zda się bezsensownie strosząc pióra i nie płoszył ich nawet gwizd lokomotyw dziarsko mknących po torowiskach na szarych przedmiejskich łąkach.

Wieczorem znad jezior i naddrwęcznych bagien napłynęły do miasta gęste kłęby mgły, co raczej nie jest zwykłe w grudniu. Niesione coraz bardziej nerwowymi porywami wzmagającego się wiatru majestatycznie otuliły Brodnicę, po czym wraz z zapadającym zmrokiem połknęły perspektywy ulic. Wtedy zaczął padać śnieg. Najpierw drobnymi, błyskawicznie ginącymi płatkami, które jak się wkrótce okazało stanowiły jedynie forpocztę kataklizmu. Tuż po ostatniej, wieczornej mszy w farze z północy uderzyła wichura tak silna, że zaczęły trzeszczeć drewniane płoty. Temperatura spadła błyskawicznie i wówczas, wśród wycia wiatru, "pękło niebo". Już nie płatki, nie kłęby, a prawdziwe gejzery śniegu runęły na strwożone miasto.

CZYTAJ TAKŻE: Jak do Brodnicy dojechał pierwszy pociąg

Do rana 1 stycznia 1889 roku stacja kolejowa została całkowicie odcięta od świata. W samej Brodnicy co jakiś czas zawalały się dachy słabszych budowli, a śnieg napierał nieustannie. Jak pisał potem zaskoczony wówczas w mieście reporter "Gazety Leckiej" (nr 2 z 11 stycznia 1889):

"Szaleje straszny wicher, który śnieg z pól, jako kurzawę rozwiewa. Powietrze jest bialuchne i można tylko to poznać, co pobliżu jest, dalsze rzeczy rozpoznać nie można".

Przez trzy dni nikt nie dotarł ani nie wydostał się z Brodnicy, za to cały czas działał inny wynalazek XIX wieku - telegraf, zaś jego obsługi stały się cichymi bohaterami tamtych trudnych dni. Pociąg z Działdowa, gdzie "śniegu było tak wiele, że aż do okien wagonów sięgał, będąc tak twardem, jak lód", ("a z tey przyczyny dało się wykopanie pociągu ze śniegu robotnikom mocno we znaki") odkopywało 100 błyskawicznie ściągniętych robotników. Jeszcze 3 stycznia, po przejechaniu paru kilometrów w stronę Jabłonowa trzeba było - jak to zgrabnie zapisano - "pociąg nie bez nadzwyczajnych trudności nazad zawrócić" na brodnicki dworzec, bo parowóz nie dał rady przepchać potężnych, zlodowaciałych zasp. Gwałtowny atak zimy zniszczył skromne urządzenia stacji i jakieś bliżej niesprecyzowane magazyny (pewnie zarwał na nich dachy). Na całym Pomorzu i Mazurach było podobnie. Zachowały się doniesienia o ratowaniu, wręcz odkopywaniu podróżnych.

CZYTAJ TAKŻE: Koleją z Brodnicy do Kowalewa

Nigdy potem, aż do końca lat 70. ubiegłego wieku (pamiętacie zimę stulecia?) już nie trafiłem na tak dramatyczne relacje. Normalny ruch kolejowy w Prusach Wschodnich i części Zachodnich przywrócono dopiero po dziesięciu dniach, gdy i pogoda się ustabilizowała.

Śmiertelne wypadki

W naszej kulturze nie ma gorszych dni dla firmy niż te, gdy przy pracy ginie człowiek. Myślę, że nad tym nie trzeba się rozwodzić ani udowadniać słuszności poglądu. Ustaliłem, że pierwszym człowiekiem, który zginął na skutek wypadku kolejowego, jakie od początku funkcjonowania kolei zdarzyły się na terenie powiatu brodnickiego (a więc także na węźle brodnicko-jabłonowskim) był 40-letni Jan Gize. Niewiele o nim wiemy poza tym, że był żonatym mieszkańcem Brodnicy, ojcem czwórki dzieci, kolejarzem "bardzo gorliwym w służbie".

CZYTAJ TAKŻE: W najbliższych latach dworzec w Jabłonowie Pomorskim zyska nowe oblicze

Wieczorem 1 sierpnia 1897 roku pełnił dyżur przy formowaniu składu towarowego na stacji w Brodnicy. Pan Jan złączał wagony na torze sąsiadującym z tym, którym miał jechać pociąg do Działdowa. W momencie gdy ruszająca z dworca lokomotywa zrównała się z kolejarzem, ten stracił równowagę czy potknął się (to dziś trudno przesądzić, bo oficjalny komunikat mówił nawet o "napadzie kurczowym"), no w każdym razie nieszczęśliwie wpadł pod nadjeżdżający osobowy, który przeciął go wpół. Nie było co ratować... Pochowano go na koszt stacji Brodnica, zaś nasi kolejarze, wstrząśnięci nieszczęściem, zorganizowali zbiórkę pieniężną na rzecz rodziny.

Drugi wypadek miał miejsce tuż przed końcem wieku, a mianowicie 15 listopada 1899 roku, na roboczej stacji Scharghost (nie zdołałem ustalić jej dokładnego położenia, natomiast protokolarna wzmianka określa ją jako "leżącą tuż za Jabłonowem na nowej trasie do Prabut"). Zwrotniczy, mieszkaniec Jabłonowa - niejaki Szymański, tak nieszczęśliwie przebiegał przed nadjeżdżającym pociągiem, że zakleszczył sobie stopę między podkładem kolejowym a szyną. Mimo rozpaczliwych prób nie zdołał jej uwolnić na czas, w rezultacie czego koła lokomotywy odcięły mu ją wraz ze stopą drugiej. Pomimo że udzielono mu natychmiastowej pomocy biedak zmarł, zaś jego pogrzeb przerodził się w manifestację solidarności kolejarzy Jabłonowa i Brodnicy. Do końca wieku XIX nikt więcej nie zginął w czasie pracy na brodnicko-jabłonowskiej kolei.

Całkiem miła katastrofa

O tym, że nie wszystkie wypadki miały przykre konsekwencje, może świadczyć zaskakujące wydarzenie z dnia 15 stycznia 1900 roku. W wieczornym pociągu jadącym z Torunia do Brodnicy i dalej na Działdowo, kilkanaście kilometrów przed naszym miastem, wykoleił się ostatni wagon. Całość natychmiast zatrzymano i obsługa pociągu zaczęła sprawdzać stan pasażerów i szkody, jakie przy tym powstały. Na szczęście nikt z podróżnych nie odniósł poważniejszych obrażeń poza paroma siniakami, natomiast - jak ocenił kierownik pociągu - przerwa na najpilniejsze naprawy mogła wynieść nawet trzy godziny (telegrafem wezwano pociąg techniczny z Brodnicy). Wobec tego część, zwłaszcza młodych, pasażerów zaczęła rozważać, czy nie lepiej będzie "puścić się" do miasta na piechotę.

Ostatecznie zima tamtego roku nie była zbyt ostra, więc droga nie wydawała się uciążliwa. Gdy tak kręcili się przy zatrzymanym składzie, wtem z ciemności zapadającej nocy usłyszeli skoczną muzykę dochodzącą gdzieś "z głębi lądu". Paru śmiałków - z braku lepszego zajęcia - postanowiło pójść w tamtą stronę, aby zobaczyć, co się dzieje. Wkrótce odkryli sporą karczmę, w której trwała... zabawa ludowa!

Jej uczestnicy dowiedziawszy się, co spotkało podróżnych, zaprosili wszystkich do udziału w niej. Nie wiemy, czy rzeczywiście wszyscy pasażerowie pechowego pociągu "poszli na tańce", jednak ich udział musiał być liczny, skoro odnotowały to ówczesne gazety. Dowiadujemy się z nich też to, że po "2 i ćwierć godziny" ściągnięta z Brodnicy ekipa pociągu technicznego naprawiła uszkodzenia i skład mógł ruszyć dalej.

Dworzec w budowie

Niewątpliwie jednym z najtrudniejszych okresów, jakie przeżyła brodnicka kolej, był czas wznoszenia nowego dworca i całego kompleksu stacyjnego, wraz z osiedlem dla pracowników kolei (jak widać, dbałość o pracowników to nie "wymysł" socjalistów, bo Prusy były monarchią). Prace budowlane rozpoczęły się jeszcze przed 1900 rokiem, by trwać w momencie największego bumu budowlanego Brodnicy (sąd, szkoły, inne gmachy, domy prywatne).

CZYTAJ TAKŻE: Bigos i biblioteka na dworcu kolejowym w Brodnicy: Historia z lat 20. XX wieku

Nigdy przedtem przez brodnicki dworzec nie przechodziło tyle towaru: doskonałej klinkierowej cegły, wapna, drewna, nawet żwiru i kamieni. Plac kolejowy był bez przerwy pełen wozów, ciężkich platform, a to wszystko w sytuacji, gdy istotną część starej infrastruktury trzeba było rozebrać, aby zrobić miejsce dla nowej. To niemal niewiarygodne, ale dzięki doskonałej organizacji budowy nie ma najmniejszej wzmianki o zakłóceniach funkcjonowania stacji.

Za koncepcję architektoniczną budynków dworcowych odpowiadali królewscy inżynierowie pod kierunkiem znakomitego architekta Aleksandra Rüdella (1852-1920), autora lub współautora wielu pruskich dworców z przełomu XIX i XX wieku.

Wprawdzie nie jest to jakiś nadzwyczaj oryginalny projekt, bo ewidentnie nawiązuje do całej serii tego typu neogotyckich budowli rozsianych na Pomorzu, a jednak - jak u filatelistów - każdy znaczek w serii jest swoiście bezcenny. To ten typ architektury, która na południu Polski czy w Kongresówce prawie nie występuje, nadał terenom byłych Prus indywidualny wygląd. Stylizowane łuki, blendy, wysunięcia, zdobne fryzy, gzymsy, kopertowe dachy kryte dachówką, ewidentne inspiracje gotykiem, gdzie najmniejsza cegła ma swoje z góry przeznaczone miejsce.

Tu przecież nawet murowane szopki wznoszono według tego wzorca (z całym szacunkiem dla proporcji). Do wzniesienia brodnickiego kompleksu użyto najlepszej cegły, niektóre detale wzbogacając wstawkami zielonej i ciemnobrązowej ceramiki opalizującej. Jej zniszczone resztki jeszcze dziś można dostrzec wśród dawnych szczegółów zdobniczych budynku. Podobnie ma się sprawa stylu wystroju wnętrz. Nie było w tym najmniejszego chaosu czy dysonansu, bo wszystkie kraty, poręcze, stolarkę, detale znakomicie wykonano w stylu skromnej, lecz jakże eleganckiej secesji... Budynek dworca cieszył oczy brodniczan przez kilkadziesiąt lat.

Dziś po dawnej świetności niewiele zostało. Właściwie to już tylko - wywołujące uczucie wstydu - dziadostwo, jak to mówią starzy brodniczanie - istna benedyja! Dycht usmoluna hamernia! A toć była to kiedyś szykowna anterejka naszego miasta, gdzie nawet za siermiężnej komuny nie eno w biurowych oknach gardyny wisiały... Jo, jo - wej tak rychtyk było!

(PIOTR GRĄŻAWSKI)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%