Wielkie namiętności, zdradzona miłość i zazdrość która popchnęła zdradzonego do krwawej zemsty - to nie treść nowego serialu, ani kryminalnej powieści, ale wydarzenia, które przed blisko 150 laty stały się udziałem mieszkańców naszego regionu
Stare akta i protokóły sądowe to dla miłośnika historii i kultury społecznej nieocenione źródło wiedzy na temat postaw i zachowań naszych przodków. Wynika z nich - może i uspakajający wniosek - że my współcześni, nie jesteśmy ani znacząco lepsi, ani specjalnie gorsi od tych, którzy żyli tu na naszej brodnickiej ziemi przed nami.
Zasadnicza różnica polega na tym, że dawniej wzorce postaw były zdecydowanie bardziej czytelne. Prawo i obyczaj, oparte na starych rzymskich oraz chrześcijańskich zasadach wyznaczały szerokie pole, w którym funkcjonowała "normalna" część społeczeństwa, doskonale zdająca sobie sprawę, iż krok wykonany poza uznane normy obyczajowe, czy tym bardziej prawne - obarczony był wielkim ryzykiem nieuchronności surowej kary.
Opierało się to z grubsza ujmując na przekonaniu, że skoro sam siebie świadomie wykluczasz z życia wśród zasad zapewniających jaki taki ład, to nie możesz liczyć na pobłażliwość, gdyż kara tobie naznaczona ma spełnić funkcję odstraszającego przykładu, królewskiej troski o lojalnych poddanych, a wreszcie zbiorowej nieuchronnej, możliwie najostrzejszej, choć adekwatnej zemsty, jaką w imieniu monarchy i społeczeństwa naznaczał sąd, zaś w konsekwencji często realizował kat. Jeżeli rozmyślnie zabiłeś, sam musisz oddać życie, lub zmarnować je w ciężkim więzieniu. Jeśli ukradłeś, mniej było ważne, czy zrobiłeś to z życiowej konieczności, czy ze zbytku - głównie liczył się czyn.
Dawno temu w Łąkorzu
Prawie równo 150 lat temu, bo 18 listopada 1863 roku w samotnej osadzie między Łąkorzem, a Łąkorkiem, w porządnej, katolickiej rodzinie Góreckich przyszedł na świat chłopczyk, któremu dano święte imię Józef. Maluch nie sprawiał szczęśliwym rodzicom większych kłopotów, bo chował się zdrowo, rósł szybko i był dość pojętny we wszystkim.
Gdy minęło mu dziesięć lat już potrafił zaprzęgać konia, a ojciec często go angażował do rozmaitych prac polowych w gospodarstwie. Wolne chwile chłopak najczęściej spędzał ze swoim kuzynem - równolatkiem Hansem Habantem z Partęczyn. Obaj lubili się bardzo, razem wydeptując ścieżki nad jeziorami, razem łowiąc ryby, budując leśne szałasy, czyniąc rozmaite figle - jak to właściwe chłopakom w ich wieku. Także obie rodziny były z sobą w wielkiej zażyłości, po części wynikającej z faktu, że pani Habantowa była siostrą pana Góreckiego, lecz także dlatego, iż obaj szwagrowie nadzwyczajnie przypadli sobie do gustu, mimo iż Habant słabo mówił po polsku, a Górecki po niemiecku.
Stary Habant był weteranem wojny z Francją, którą Prusy wygrały w 1871 roku. Gdy wrócił po dwóch latach zwycięskiej kampanii i w długie zimowe wieczory opowiadał chłopakom o dziwach, jakie widział w dalekim świecie, Józef cały zamieniał się w słuch. Najbardziej lubił wspomnienia wuja o podróży koleją żelazną. Dziesiątki razy prosił go, aby raz jeszcze opisał mu lokomotywę, wagony, stacje. Im bardziej ich słuchał, tym bardziej był przekonany, że kolejowy fach byłby w sam raz dla niego. Już wówczas chodziły pogłoski, że "żelazną drogę" planują pociągnąć także do Brodnicy. O takiej wręcz konieczności rozprawiali nie tylko właściciele największych majątków i poseł Łyskowski, lecz także zwykli gospodarze. W kolei widziano szansę na jeszcze większe ożywienie okolic.
Pojezierze Brodnickie. Zjawa z lasu Ciche - historia z dreszczykiem
Wreszcie chłopaki uprosili ojców, aby pozwolili im zatrudnić się w mieście, żeby w razie czego być blisko spodziewanego wydarzenia. Dostali pracę w jednej z brodnickich cegielni, jako woźnice. Tu Józef poznał (choć nie wiemy w jakich okolicznościach) śliczną córkę formiarza Walentynę Habich. Jej cudowne oczy sprawiły, że zapomniał o całym świecie, z kolejowymi maszynami i drogami włącznie. Spędzał z nią i przy niej każdą wolną chwilę. Niestety, gdy już miał jej wyznać całą swoją miłość, wezwano go do wojska, zaś Walentyną "zaopiekował się" Hans. Skutecznie.
Szatańskie namiętności
Nie minęły dwa lata, a młody Habant ożenił się z Walentyną i zamieszkał w Toruniu, gdzie znalazł pracę na tamtejszym dworcu kolejowym. Tymczasem Józef został artylerzystą jej Cesarskiej Mości, którego po dwuletnich szkoleniach gdzieś w głębi Prus przeniesiono do toruńskiego fortu. Nie był już tym samym wesołym chłopakiem znad brodnickich jezior. Złamane serce, ciężka służba zrobiły z niego człowieka porywczego i nerwowego. Przepustki, wykorzystywał na hulanki po toruńskich piwiarniach.
Gdy pod koniec lutego 1888 roku wracał z jednej z nich do koszar, niespodziewanie spotkał na ulicy Hansa. Nie wiemy jak przebiegała rozmowa, ale wiemy jaki był jej efekt - Habant zaprosił Józefa do swego mieszkania. Tam, zapewne "w długiej rodaków rozprawie", dawni przyjaciele musieli jakoś sobie wyjaśnić całą sytuację, zaś Józef najwyraźniej zadeklarował akceptację istniejącego stanu spraw, bo przyjął nie tylko poczęstunek Walentyny, lecz i zaproszenie do dłuższej gościny. Ta nastąpiła niebawem.
Przez dwa dni Habantowie podejmowali swego ziomka i krewniaka, a może nawet ponownego przyjaciela... Może... Może tak im się wydawało... Niedobrze, bo Józef był wówczas wyłącznie zgorzkniałym, zranionym człowiekiem planującym zemstę. Dostrzegł, nie tylko okazję do niej, lecz także to, że Habantowie mają w domu odłożone 800 marek.
Przyszedł do nich ponownie w swoje imieniny, czyli 19 marca 1888 roku. W domu, oprócz gospodarzy przebywał ich krewny z Brodnicy, czeladnik szewski Janek Stanowicki. Gdy po dobrej gościnie wszyscy poszli spać, Józef ukradkiem wstał. Wojskowym nożem zabił kuzyna. Ze Stanowickim nie poszło już tak łatwo, bo przebudzony chłopak próbował walczyć. Odgłosy szamotaniny poderwały Walentynę, która spała w sąsiednim pokoju. Widząc co się dzieje, podniosła alarm na całą kamienicę. Spłoszony bandyta wpadł w panikę, po czym zaatakował także swoją dawną sympatię. Powalił ją pchnięciem noża, dopadł skrytki skąd wyciągnął zwitek pieniędzy i już chciał wybiec, ale było za późno, bo na klatce schodowej pojawili się zaniepokojeni wrzaskami sąsiedzi Habantów. Górecki wpadł z powrotem do mieszkania, zabarykadował drzwi, a sam w panice schował się... pod łóżkiem. Stamtąd wyciągnęli go sprowadzeni żandarmi.
Zbrodnia i kara
Po prawie trzech miesiącach, czyli 20 czerwca 1888 roku zabójca stanął przed sądem przysięgłych w Toruniu. Rozprawa była łatwa i krótka, bo chłopak przyznał się do wszystkiego, szczegółowo odpowiadając na pytania sędziów. Zeznał, że początkowo planował zabić "tylko" Hansa Habanta, zabrać pieniądze, uprowadzić Walentynę i uciec do Berlina, gdzie mógłby za swój łup kupić... dorożkę.
Dzięki niej chciałby - póki co - zarabiać na życie. Stało się jednak inaczej, bo w efekcie zabił dwie osoby: Habanta i Janka Stanowickiego, a ciężko poranił jedną -Walentynę. Ta, mimo groźnej rany dość szybko doszła do siebie, zaś wezwana przed sąd próbowała złożyć jakieś zeznania, ale nie mogła, bo cały czas zanosiła się płaczem. W końcu przysięgli dali jej spokój, najwidoczniej uznając, iż sprawa jest na tyle jasna, że mogą wydać wyrok.
Zapadł jeszcze tego samego dnia - kara śmierci.
Tu stała się rzecz dziwna, a nawet tajemnicza, bo oto młody prokurator Johan Feige, który sam wnioskował o taki wyrok, po kilku długich rozmowach ze skazańcem odbytych już po rozprawie, osobiście sporządził pismo do króla Prus o ułaskawienie Góreckiego. Zostało ono odrzucone. Potem napisał jeszcze dwie prośby, licząc może na to, że obejmujący właśnie władzę cesarz niemiecki, a jednocześnie Król Prus okaże miłosierdzie na dobry początek panowania, ale wyraźnie zniecierpliwiony sekretarz Wilhelma II sucho odpisał, "iż Jego Wysokość zdanie wypowiedział".
Nie wiadomo, co skłoniło prokuratora Feige do tak niezwykłej reakcji. Może w owych rozmowach usłyszał coś, co go zaniepokoiło, zachwiało przekonaniem o słuszności wyroku. Fakt, że w więzieniu Józef stał się jakby innym człowiekiem, całe godziny spędzając na rozmyślaniach i ciężkiej pracy o którą sam usilnie prosił.
W końcu, w czwartek, 23 sierpnia 1888 roku, o godz. 17 prokurator pojawił się w więzieniu i z ciężkim sercem oznajmił Góreckiemu, że nic już nie da się zrobić, a wyrok musi być wykonany nazajutrz. Chłopak przyjął to spokojnie, poprosił jedynie, aby w ostatniej drodze mógł mu towarzyszyć ksiądz z Brodnicy albo Ostrowitego, gdzie był ochrzczony. Tego jednak, ze względu na przepisy nie można było spełnić i Józefowi musiała wystarczyć posługa księdza proboszcza Starego Miasta Torunia - Tomasza Schmeji, którego zresztą zdążył poznać wcześniej, a który po długiej spowiedzi otoczył go wielką, choć poważną serdecznością dobrego pasterza.
Teraz wezwany, zjawił się błyskawicznie, by go nie opuścić aż do końca. Objął ramieniem chłopaka i poszedł z nim do celi śmierci... Potem, gdy było już po wszystkim, wyraźnie wstrząśnięty ksiądz Tomasz powiedział dziennikarzowi polskiej gazety "Przyjaciel", że Górecki nie był demonem, a zagubionym człowiekiem, którego tylko Bóg sprawiedliwie osądzi. Nadto "miał wcale dobrą naukę w katechizmie i religii świętej, znał wiele ustępów z Pisma Świętego, wiedział o ojcach kościoła i umiał różne modlitwy na pamięć". Wieczorem przyniesiono mu do celi sztukę pieczonego mięsa, butelkę wina, kwartę piwa oraz paczkę papierosów. Chłopakowi jedzenie nie szło zbyt dobrze, więc łyknął tylko trochę wina, zaś przed północą odstawił wszystko oświadczając księdzu, że do rana chce być na czczo, gdy przyjmie oleje święte.
Koniec drogi
Tymczasem na dziedzińcu więzienia, przy świetle gazowych lamp, pomocnicy kata Julisa Krautsa przygotowywali plac do egzekucji. Krauts swą funkcję pełnił dopiero od dwóch lat ale już dorobił się opinii dobrego fachowca, który nie knoci egzekucji. Wprawdzie Stworzyciel poskąpił mu urody, oraz tego mrocznego - zniewalającego kobiety - wdzięku jaki otaczał innego słynnego berlińskiego kata - Friedricha Reindela, jednak chyba nawet o to nie zabiegał.
Na co dzień "urzędował" w potężnym berlińskim więzieniu Moabit (tę oryginalną nazwę wzięto od biblijnego opisu Izraelitów oczekujących we wsi Moab, na wejście do ziemi Kanan), gdzie wykazał się perfekcyjną solidnością.
Podczas stanu wojennego aresztowano brodnickiego maturzystę
O godzinie pierwszej do celi śmierci wszedł prokurator Feige. Przyprowadził z sobą więziennego kapelana księdza Rogackiego - starego mądrego kapłana, który jak nikt na świecie potrafił słowem uspokajać skazańców. Przez jakiś czas we czterech siedzieli w ciasnym pomieszczeniu szepcząc o sprawach, jakie nigdy nie zostały ujawnione. Potem prokurator wyszedł, a Górecki i obaj kapłani, wyraźnie czymś wstrząśnięci, modlili się gorąco.
Około godziny czwartej chłopak przebrał się w rzeczy, jakie miał na sobie, gdy popełnił zbrodnię. Poprosił księży o łaskę ostatniego namaszczenia, potem siadł między nimi na więziennej pryczy i przycisnąwszy do ust krucyfiks, zastygł, zupełnie spokojnie oczekując tego, co miało nastąpić.
Punktualnie o piątej rano pojawił się przed celą naczelnik więzienia w asyście strażników. Na jego widok skazaniec zdjął z szyi szalik, starannie ułożył na posłaniu i prosząc duchownych o wsparcie, ruszył w ostatnią drogę. Na dziedzińcu przejęli go pomocnicy kata Krautsa, podczas, gdy on sam stał prawie niewidoczny z boku, trzymając za plecami długie drzewce ciężkiego, ostrego jak brzytwa topora. Ludzie kata podprowadzili go do pnia.
Z drugiej strony stanął naczelnik. Jeszcze raz odczytał wyrok, oraz poinformował, iż mimo próśb Najjaśniejszy Pan, Cesarz Niemiec, król Prus Wilhelm II nie skorzystał z prawa łaski. Wówczas nagle jeden z pomocników kata błyskawicznym ruchem rozerwał mu koszulę, obnażając go od szyi do połowy pleców, a drugi przytrzymał mu ręce z tyłu i pchnął na pień. Równocześnie Krauts ruszył ze swojego miejsca. Gdy głowa Góreckiego dotknęła pnia, on był już przy nim i potężnym, precyzyjnym ciosem straszliwego topora zakończył nieszczęsne młode życie...
Powoli wstawał ciepły ranek 24 sierpnia 1888 roku. Rodzina nie zgłosiła się po ciało. Wieczorem ułożono je w prostej trumnie, załadowano na kryty więzienny wóz, a woźnica dostał rozkaz wywiezienia go na podmiejski cmentarz, gdzie miało spocząć w anonimowej mogile. Jednak na cmentarzu - ku zdumieniu woźnicy - oprócz grabarza, czekało na nieszczęśnika troje ludzi: młoda kobieta w czerni i dwóch kapłanów. Gdy grabarz robił swoje, oni modlili się gorąco.
Na koniec jeden z księży zatknął na grobowej pryzmie prosty drewniany krzyż, a kobieta wplotła w niego pęk polnych kwiatów, wśród których było kilka lilii wodnych, takich, jakich pełno na pod brodnickich jeziorach....
PIOTR GRĄŻAWSKI
nikt04:27, 11.07.2023
1 0
SUPER 04:27, 11.07.2023