Zamknij

Jak wojsko ratowało ludzi. Przypominamy wydarzenia z Brodnicy i okolic zimą 1984/85

10:31, 06.02.2019 Aktualizacja: 22:07, 20.01.2024
Skomentuj Fot. Archiwum: Rodzina Zofii i Jana Ziółkowskich z Cichego wraz z sierżantem sztab. Bolesławem Lewandowskim (z prawej), który wojskowym starem 660 zawiózł chorą na zapalenie płuc Zofię Ziółkowską do szpitala w Brodnicy, ratując jej życie. Fot. Archiwum: Rodzina Zofii i Jana Ziółkowskich z Cichego wraz z sierżantem sztab. Bolesławem Lewandowskim (z prawej), który wojskowym starem 660 zawiózł chorą na zapalenie płuc Zofię Ziółkowską do szpitala w Brodnicy, ratując jej życie.

Spadło ostatnio dużo śniegu? Eee, nie jest jeszcze tak źle. Przypominamy wydarzenia z Brodnicy i okolic zimą 1984/85 roku. Spadło wtedy tyle śniegu, że transport został sparaliżowany. Chorą wówczas na zapalenie płuc mieszkankę Cichego w gminie Zbiczno do szpitala przetransportowano wojskowym starem

Luty 1929 roku przyniósł Polsce czterdziestostopniowe mrozy. Sroga zima była z 1939 na 1940 rok. Kolejną dokuczliwą zimę odnotowano z 1962 na 1963 rok, kiedy w styczniu i lutym pozamykano szkoły, kina i muzea, a z braku dostaw energii elektrycznej ograniczano produkcję przemysłową. Z czasem brakło w sklepach podstawowych artykułów, a składy opału szturmowała ludność. Fale śnieżyc w styczniu i w lutym sparaliżowały transport drogowy i kolejowy. Kraj zamarł skuty mrozem. Kolejne rekordowe opady śniegu spadły na przełomie 1978 i 1979 roku. Zaspy sięgały nawet metra, a przez mróz pękały szyny, wstrzymując transport surowców do fabryk. Również w drogach powiatu brodnickiego drążono dla przejazdu śnieżne tunele, do odśnieżania skierowano wojskowe czołgi.
O kolejnej dokuczliwej zimie w powiecie brodnickim z 1984 na 1985 rok w jednej z ówczesnych gazet Stanisław Kowalski napisał artykuł pod tytułem „Czy tylko łut szczęścia...?”. Przypomnijmy tę publikację – taką jak ona była, włącznie z charakterystycznymi w tamtym czasie wstawkami propagandowymi typu: „humanitarna postawa godna żołnierza socjalistycznej armii”.

Dzięki naszemu Ludowemu Wojsku...

„W dniu 25 grudnia ubiegłego roku zachorowała mi żona. Dzwoniłem po pogotowie ratunkowe, (...) niestety, pogotowie nie mogło dojechać, (...) drogi były nieprzejezdne, bo Polskę nawiedziła klęska śnieżycy (...). Stan żony z godziny na godzinę pogarszał się i był prawie beznadziejny (...). Postanowiłem szukać pomocy u Ludowego Wojska Polskiego (...)/ Zwróciłem się telefonicznie do dowódcy jednostki, (...) zostałem zrozumiany przez człowieka, którego nie znałem (...). Dzięki naszemu Ludowemu Wojsku, które poświęca się bezinteresownie i udziela pomocy w tak trudnych warunkach, wróciła już ze szpitala moja żona, matka czworga dzieci i jedynie przez tę pomoc dzieci nie są sierotami (...) Jeszcze raz składamy za Waszym pośrednictwem tym ludziom z głębi serca płynące gorące i serdeczne podziękowania. Wdzięczni Zofia i Jan Ziółkowscy”.
To fragmenty listu adresowanego do dowódcy Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Zwykła kartka papieru w kratkę, pokryta pochyłym pismem, od której tchnie bezgraniczną ludzką wdzięcznością. W prostych słowach, ręką nienawykłą do pióra, opisano w nim dramat, jaki rozegrał się minionej zimy w pewnej wsi. Mam pójść śladem tego listu, poznać ludzi oraz scenerię wydarzenia, które mogłoby zakończyć się tragicznie, gdyby nie pomoc ludzi w żołnierskich mundurach.

Żołnierski obowiązek

Do [brodnickich] chemików docieram późnym popołudniem, mimo to sierżanta sztabowego Bolesława Lewandowskiego zastaję jeszcze w jednostce. Wrócił właśnie z podróży służbowej. Sierżant »Bolek«, jak go nazywają koledzy, jest właśnie tym kierowcą, który przewiózł chorą do szpitala. W jednostce służy od 18 lat, lecz z kierownicą ma do czynienia już od 1955 roku. W opinii dowództwa jest dobrym, sumiennym podoficerem. Kiedy się mu przedstawiam, jest wyraźnie zażenowany. Nie podziela zainteresowania swoją osobą, podobnie jak ja jego skromności. Wreszcie, kiedy pokazują mu list z podziękowaniami, daje się namówić na chwilę wspomnień.
– Dawno już zapomniałem o tej sprawie… Nie było potrzeby do niej wracać. Z tymi ludźmi też się więcej nie widziałem. Jak to było? Łut szczęścia i odrobina rutyny. Robiłem akurat wóz na PSO, kiedy zadzwonił telefon. Dowódca polecił mi dotrzeć do wspomnianej wsi i przewieźć chorą do szpitala. Nawet nie myłem rąk. Siadłem za kierownicą Stara 660 i w drogę! Szesnaście kilometrów jechałem ponad godzinę. Naturalnie w większości po polach. Nie pchałem się w zaspy. Były zatarasowane przez niedzielnych, a właściwie świątecznych kierowców. Z wielu wystawały jedynie anteny radiowe. W połowie drogi chciałem już przeskoczyć rozpędem przez jedną mniejszą. W ostatniej chwili zdążyłem jednak wyhamować. Nad zaspą górował mały prostokącik z napisem TAXI. Myślałem już, że będę musiał zawrócić. Postałem jednak chwilę i ruszyłem dalej. Jadąc po polach w każdej chwili mogłem wpaść do jakiegokolwiek rowu czy bagna. W sumie jednak udało się. Droga powrotna była łatwiejsza. Wracałem przetartym szlakiem. Jak widać – nie było to nic wielkiego. Wykonałem tylko swój żołnierski obowiązek...
Uparł się sierżant z tą skromnością i pomniejszaniem swoich zasług, czy co? Dla niego zwykła żołnierska to rzecz, dla mnie uratowane życie ludzkie, czyjś trud i wysiłek, humanitarna postawa godna żołnierza socjalistycznej armii.
Żeby skończyć z tą licytacją, proponuję wizytę w domu państwa Ziółkowskich. Tym razem mój rozmówca nie protestuje. Nawet nie powiadamia żony o powrocie z podróży służbowej. I tak ma wrócić dopiero jutro. W niecałe dwadzieścia minut jesteśmy na miejscu.

Sześć karetek stanęło w zaspach

Przed nowym domem zastajemy gospodarza. Jest najwyraźniej skonsternowany widokiem wojskowego pojazdu. Kiedy zwabiona odgłosem silnika wychodzi na próg, zdrowa już, pani Zofia Ziółkowska, zdumienie moje sięga zenitu. Ci ludzie najwyraźniej nie poznają sierżanta Lewandowskiego, a i on ma chyba podobne kłopoty, szczególnie jeśli chodzi o gospodynię. Po chwili okrzyk radości Ziółkowskiego rozładowuje sytuację… Mnie też się zakręciła łza w oku.
Do suto zastawionego stołu zasiadamy w komplecie. Ten poczęstunek dla niespodziewanych gości przygotowała naprędce Hania, najstarsza z rodzeństwa. W czasie choroby mamy prowadziła całe gospodarstwo. Nie tylko prała, gotowała i sprzątała. Malowanie i tynkowanie domu, który stawiają własnymi siłami, to także jej specjalność. Staszek i Sławek mają trochę do nas pretensji, żeśmy ich oderwali od remontu WSK-i, za to Darek, który wrócił przed chwilą z ryb, jest najwyraźniej zadowolony z naszej wizyty. To on czekał na samochód przy szosie i wskazywał później drogę kierowcy. Ma więc w tej sprawie swój udział. Pani Zofia pochlipuje trochę ze wzruszenia. Wreszcie przełamuje się.
– Przykro mi bardzo... ale ja... nic nie pamiętam. Nic... Już w pierwsze święto czułam się słabo. W drugie nie mogłam jeść. Było mi duszno, chciałam tylko pić. Później było mi już wszystko obojętne... Taka pustka w głowie... Pana sierżanta też nie pamiętam... Dlatego mąż ten list... bo nawet nie widziałam komu dziękować...
– Przeżyliśmy piekło – włącza się do wspomnień pan Jan, dolewając do kieliszków koniaku, tego na specjalną okazję – To było ostre zapalenie płuc. Już w drugie święto dzwoniłem po pogotowie. Odmówili. Ponoć sześć karetek stało w zaspach. Sąsiad ma Pragę, taki ciężki samochód do drzewa. Poprosiłem go o pomoc, zgodził się, ale ujechaliśmy zaledwie kilka kilometrów. Przed sąsiednią wsią droga była zatarasowana Fiatem, który wracał z wesela. Sąsiad nie chciał ryzykować. I tak ledwo wróciliśmy do domu.
– Myślałam, że to już koniec – Hania też przysiada do nas na chwilę. – Co mama zjadła, albo wypiła, wszystko wymiotowała... Jak ja jej zmierzyłam wieczorem gorączkę, miała prawie 41 stopni Celsjusza... Już nie poznawała nas... i tak... tak ciężko oddychała...
Milczymy przez moment. Dla rozładowania atmosfery gospodarz sięga po papierosy. Zaciągam się łapczywie.
– Traciłem głowę – kontynuuje pan Ziółkowski. – Znikąd ratunku ni pomocy... Już chciałem siąść i czekać biernie, co los przyniesie, kiedy nagle przypomniałem sobie, że jest jeszcze ktoś, na kogo mogę liczyć. Wojsko! Pomagałem im często, więc chyba i oni mi pomogą. Pognałem co żyw do telefonu. Kiedy czekałem na zamówioną rozmowę, sąsiedzi nie ukrywali swoich wątpliwości. Kiwali z politowaniem głowami nad moim losem. Że niby łudzę się niepotrzebnie, bo cóż wojsko obchodzi czyjeś nieszczęście. Rozmowa z dowódcą jednostki była bardzo krótka. Kiedy mnie wysłuchał, powiedział tylko, żeby się nie martwić i najpóźniej za pół godziny samochód będzie przed domem...
– Ja pierwszy zauważyłem nadjeżdżającego Stara – wtrącił swoje trzy grosze Darek. – Czekałem na niego przy szosie prawie godzinę. Strasznie wiało, ale nie czułem zimna. Jak pokazywałem drogę, to niektóre zaspy sięgały mi wyżej pasa...
– Przed domem wykopałem drogę przez zaspy... – opowiada już nieco spokojniej gospodarz. – Byłem gotów tak kopać aż do szosy. Ale sierżant Lewandowski i tak z mojej pracy nie skorzystał. Wolał zatrzymać się na twardym gruncie. Kiedy wyszedł z szoferki, aż mnie zatkało. Rany, jak on wyglądał. Brudny, spocony... nie zapomnę mu tego do śmierci. Nikt z nas mu tego nie zapomni. Ja teraz dla wojska własną skórę i duszę bym oddał. Otuliliśmy prawie bezwładną żonę w koce i sierżant przeniósł ją do szoferki. Siadłem obok i podtrzymywałem ją... Obawiałem się wciąż, że za chwilę zakopiemy się gdzieś... To byłby już naprawdę koniec. Ale kierowca był pierwszej klasy... Tylko naszarpał się po tych dziurach z kierownicą niemiłosiernie...

Nie zawiodło tylko wojsko

– Ze szpitala wróciłam 6 kwietnia – jakby dla podsumowania odzywa się ponownie pani Zofia. – Jestem już prawie całkiem zdrowa. Mogę znowu pracować, cieszyć się domem i dziećmi. Wtedy tego nie rozumiałam, teraz wiem na pewno, że żyję tylko dzięki szybkiej pomocy wojska, no a przede wszystkim sierżanta Lewandowskiego, który swoim poświęceniem uratował od niechybnej śmierci matkę czworga dzieci... Ale, jak ja się za to odwdzięczę...?
Głos pani Ziółkowskiej znowu zaczyna się łamać. Wiem, że chciałaby wyrazić w tej chwili wszystko, co czuje jej kobiece, matczyne serce. Za siebie, za dzieci, za to, że jest między swoimi, że żyje... W tej chwili i ja poczułem się dumny z tego, iż noszę na sobie mundur żołnierza Wojska Polskiego.
Przed przyjazdem prosiłem sierżanta Lewandowskiego, żeby nie ingerował we wspomnienia rodziny Ziółkowskich. Swoją powściągliwością mógłby doprowadzić jeszcze do pominięcia pewnych, ważnych dla mnie szczegółów. Dlatego przy stole, dopóki gospodarze nie skończyli swej opowieści, przeważnie milczał. Kiedy zapanowała cisza po wypowiedzi pani Zofii, nie wytrzymał dłużej.
– Wykonywałem tylko swój żołnierski obowiązek. Naturalnie wiedziałem, że ode mnie zależy czyjeś życie, że jeśli nie dojadę lub przyjadę za późno, ktoś może umrzeć. To na pewno dodawało mi sił. Ale nie był to w tym dniu jedyny przypadek udzielenia przeze mnie pomocy innym. Po przewiezieniu do szpitala pani Ziółkowskiej, lekarz dyżurny prosił mnie, żebym jechał jeszcze do innej wioski, gdzie oczekiwała pomocy kobieta po wypadku z rozciętą głową. Cóż miałem robić? Wiedziałem, że karetki pogotowia nie ujadą w takich warunkach ani kilometra. I ją też dowiozłem szczęśliwie. Potem pojechałem jeszcze po kobietę do porodu. Niby etatowo w pogotowiu. Kiedy się uporałem z chorymi, wyjechałem jeszcze na szosę, gdzie do późna w nocy wyciągałem z zasp samochody z ich niefortunnymi kierowcami. Zatarasowały drogę i nie przepuszczały pługów śnieżnych. Ale podobnie postąpiłby każdy inny kierowca z naszej jednostki. No, może ja miałem akurat wtedy ten przysłowiowy łut szczęścia.
Słońce skryło się już za pobliski las. Wracamy. Jeszcze przez chwilę widać nowy domek wtopiony misternie w zielone łany wykłoszonego już żyta. Pozostała w nim szczęśliwa dzisiaj rodzina oraz świadomość, że w najtrudniejszej dla nich chwili nie zawiodło tylko wojsko”.

Oprac. Radosław Stawski

Współpraca – Stanisław Ziółkowski z Cichego.

(Radosław Stawski)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%