Do końca XIX wieku w brodnickim węźle kolejowym niewiele było poważniejszych wypadków. Ale się zdarzały
Ci, którzy pamiętają kursujące lokomotywy, z pewnością mają też w swych wspomnieniach wrażenie, jakie wywoływał wtaczający się na peron pociąg. Ciągnąca go czarna, wielka, potężna maszyna buchająca kłębami dymu, rozsiewająca wokół siebie piekielny łoskot, ziejąca parą, wzbudzała zachwyt i respekt. Często ów wjazd okraszał przeraźliwy gwizd sygnałówki, którą zda się - z dziką fantazją uruchamiał maszynista lokomotywy... Wspaniały widok, który tkwi w wielu z nas.
Rzecz jasna ludziom pamiętającym czasy wojny i zsyłek przywodzi też na myśl całkiem przykre, bolesne skojarzenia, ale tym razem nie o tym będzie ten artykuł. Gdy ludzie końca XIX wieku oglądali pędzący przez pola - z niesamowitą wtedy szybkością - pociąg, ciągnący za sobą szereg wagonów, których żadna ze znanych wówczas sił na świecie nie byłaby w stanie ruszyć z miejsca, odbierali go jako widomy znak zmieniających się czasów. Wiedzieli, że wspaniała, czasem wręcz zwariowana era pary zastępującej siłę mięśni niemal wywraca dotychczasowy świat do góry nogami. Nagle wszystko wokół nabierało rozpędu, szybkości. Gazety wieczorem drukowane w Berlinie w ciągu kilku godzin docierały do Królewca, bydło załadowane w Brodnicy jaszcze tego dnia spędzano z wagonowych trapów w Gdańsku, a potężne pnie wielkich dębów z Królewskiego Lasu już niekoniecznie trzeba było przez całe dnie spławiać Drwęcą do Wisły, bo wystarczyło dociągnąć je końmi do najbliższej stacji kolei żelaznej, o, choćby do polnej podbrodnickiej Weiche Neuhof czy Legebrueck, i już szły w świat.
Tyle że kolej niosła z sobą także zagrożenia, nie zawsze uświadamiane sobie przez społeczeństwo.
Tuż po uruchomieniu linii do Jabłonowa i Działdowa linię patrolowali żandarmi, i to nie tyle ze względu na utrzymanie jakichś wojskowych tajemnic przebiegu tras, ile dla spędzania z torów i jego pobliża gapiów, zwierząt gospodarskich, pouczania furmanów o obowiązku uspokajania koni przed przejazdami, a także ścigania wyrostków, którym durna fantazja czasami kazała układać na torach rozmaite przeszkody.
Patrzyli potem z zachwytem, jak rozpędzona lokomotywa rozwala je w drobny mak, przeważnie nie zdając sobie sprawy, iż stwarzają niebezpieczeństwo dużo grubsze niż to, że kawałek z roztrzaskanej belki mógłby z łatwością roztrzaskać niemądrą łepetynę.
Początkowo był też pewien problem z dziką zwierzyną. Nie tyle szło o to, że od czasu do czasu pod pociąg wpadała gruba zwierzyna leśna albo o druty kolejowego telegrafu zabił się ptak, ile... do kogo ów nieszczęśnik należy! Kłótni było tyle, że w końcu sprawą zajął się Najwyższy Trybunał Prus!
W styczniu 1882 roku "raz na zawsze" rozstrzygnął, że
"dziczyzna znajdująca się na wale kolejowym, lub gdy ją pociąg przejedzie, także samo ptactwo, gdy się w locie zabije o druty telegrafu, jest własnością tego właściciela ziemi, przez którego ziemię przechodzi ta część kolei, lub telegrafu, a nie zarządu kolei i to nawet wtenczas, gdy wał kolei na jego włości więcej niż 300 mórg obszaru wynosi".
Zupełnie odwrotnie potraktowano wypadki z udziałem ludzi. Oto - tym razem minister kolei - wydał bezwzględne rozporządzenie, na mocy którego "ciała tych ludzi, którzy by podczas wypadku kolejowego śmierć ponieśli, na koszt najbliższej stacji kolejowej mają być dostarczone bliskim zmarłego, a jeśli to człek niemajętny czy samotny, to stacja musi takoż pokryć koszta pogrzebu". I tak było aż do pierwszej wojny światowej.
To niemal nie do wiary, ale podczas budowy wszystkich nitek kolejowych do dworca w Brodnicy niemal nie było poważniejszych wypadków. Potem, w trakcie normalnego funkcjonowania, gdy ruch kolejowy zaczął się mocno nasilać, zdarzały się oczywiście rozmaite przykre zajścia, jednak do końca XIX wieku nie był to jakiś szczególny problem brodnickiej kolei. Od początku na naszym dworcu odejście pociągu oznajmiano gwizdkiem, a nie trzykrotnym biciem peronowego dzwonka, jak było na wielu pruskich stacjach, m.in. w Jabłonowie. Z tego dużego węzła co chwilę odchodził jakiś pociąg, więc ów dzwonek bił nieraz bez przerwy przez kilkanaście minut, myląc podróżnych i stwarzając zagrożenie nieczytelnym sygnałem, bo słysząc go, pędzili do pociągu, pomijając nawet kasy (narażając się zresztą na mandat w wysokości 1 marki).
W końcu w sierpniu 1892 roku w całych Prusach zakazano używania dzwonków peronowych, natomiast wprowadzono obowiązek "odgwizdywania odjazdów". Piszę o tym, ponieważ był to istotny element systemu bezpieczeństwa, podobnie jak nałożony na dyżurnego ruchu obowiązek trzykrotnego głośnego wykrzykiwania nazwy stacji, zaraz po zatrzymaniu pociągu.
Widząc wsiadającą samotną kobietę, tzw. szafner (kontroler biletów) był zobowiązany znaleźć jej miejsce, gdzie znajdowało się więcej ludzi, a gdy już wypadło, że musiała (albo chciała) być w przedziale sama, to miał obowiązek powiadomić o tym Zugführera (kierownika pociągu), aby ten miał pieczę nad jej bezpieczeństwem.
O tym, że środki ostrożności były zasadne, świadczy parę odnotowanych napadów na samotnie siedzące kobiety, w tym jeden w pociągu Lidzbark - Brodnica (8 kwietnia 1899 roku). W wieczornym pociągu jakiś osobnik "niemoralnie napastował" samotnie siedzącą Polkę z Brodnicy. Gdy ta podniosła krzyk, na szczęście usłyszał go nie tylko czujny Zugführer, lecz także pewien dzielny obywatel Elbląga, który potężnym ciosem pięści powalił frechownego oprycha, demolując mu dotychczasową fizjonomię. Jednak gagatek jakimś cudem zdołał wyrwać się spod opieki dwóch dżentelmenów i w biegu wyskoczył z pociągu przed Brodnicą, po czym drapnął w pole, zanim poznał srogiego żandarma z naszego dworca.
Oficjalne oddanie do użytku drogi żelaznej z Brodnicy do Działdowa (przez Lidzbark) nastąpiło 15 sierpnia 1887 roku, natomiast już sobotnim rankiem 20 sierpnia doszło pod Radoszkami do bardzo poważnie wyglądającej katastrofy. Ekipa budująca boczną odnogę toru do żwirowni leżącej u brzegów jeziora Sabientz See (przy Długim Moście) manewrowała składem lokomotywy i kilku wagonów towarowych załadowanych szynami, podkładami oraz innymi materiałami, gdy w nieustalonych okolicznościach doszło do przestawienia zwrotnicy na pobliskiej stacji Weiche Legebrueck. To spowodowało, że w pewnym momencie skład wpadł na drugi tor roboczy, gdzie stało parę pustych wagonów. Przytomni robotnicy, widząc, iż pociąg nie wyhamuje, zeskoczyli z platform przed uderzeniem, czym uratowali sobie skórę, bo straty materialne były spore (zgruchotanych kilka wagonów, mocno uszkodzona, przewrócona lokomotywa). Z Brodnicy natychmiast przyjechała ekipa, która błyskawicznie doprowadziła do przejezdności linii. Następną wiadomość o wykolejeniu mamy dopiero z 1 grudnia 1897 roku. Wówczas to na stacji w Najmowie wskutek pęknięcia szyny wypadło z toru pięć ostatnich wagonów pociągu z Brodnicy do Grudziądza. Były po brzegi wyładowane pszenicą, ale ponieważ żaden się nie wywrócił, więc straty materialne ograniczyły się do rozprutych torów i jednodniowej przerwy w funkcjonowaniu trasy.
Na początku lipca 1899 roku młode, rozbrykane towarzystwo brodniczan załadowało się do dużego powozu i udało się nad jezioro Niskie Brodno. Gdy wieczorem wracali drogą przez przejazd kolejowy, zastali dróżnika, który właśnie wyszedł, aby opuścić szlaban. Mimo przestróg kolejarza, aby raczej szybko przejechali, oni postanowili zaczekać na pociąg. Wkrótce nadjechała sypiąca iskrami lokomotywa i swym łoskotem, gejzerami pary tak wystraszyła konia, że ten nieumiejętnie wstrzymywany przez pijanego młodzieniaszka po prostu dostał szału. Wywinął wozem jak karuzelą, kopnął w końcówkę szlabanu, zaś ten uniósł się w górę, a następnie najwidoczniej zerwany z mechanizmu zwalniającego walnął z impetem na powóz pełen ludzi. Tylko szczęśliwemu zbiegowi okoliczności trzeba zawdzięczać, że tak naprawdę ucierpiała tylko jedna z dziewczyn, którą nieprzytomną odstawiono do szpitala (niestety nic pewnego nie wiemy o jej rehabilitacji).
Gorzej skończył się wypadek w Tamie Brodzkiej. Na początku października 1900 roku dwóch młodych synów okolicznych dziedziców wybrało się bryczkami obejrzeć przejazd pociągu towarowego. Stanęli jednak zbyt blisko torów i łoskot nadjeżdżającej lokomotywy mocno spłoszył konie. Chłopcy, zamiast natychmiast wycofać powozy, postanowili przeskoczyć przejazd przed lokomotywą. Gdyby powozili w zwierzęta nawykłe do widoku i odgłosów machiny kolejowej, to cały zamiar byłby możliwy, prosty, a nade wszystko bezpieczny do wykonania, natomiast tu konie ze strachu "zupełnie zgłupiały". Najpierw zderzyły z sobą obie bryczki, a potem, gryząc się w amoku i tocząc z pysków pianę, ruszyły wprost na lokomotywę. Przerażony maszynista oczywiście nie miał szans na zatrzymanie potężnej maszyny, zaś ta swym impetem rozniosła oba powozy i jednego z koni. Drugiego, rannego musiano dobić. Obaj chłopcy tylko dzięki jakiejś nadzwyczajnej opiece niebios mogą zawdzięczać to, że przygoda skończyła się dla nich "jedynie" ciężkimi ranami.
Takich wypadków na innych węzłach kolejowych było dość dużo, co sprowokowało hodowców koni do opracowania specjalnej odezwy (niestety, niepodpisanej) wydrukowanej także w brodnickiej gazecie "Strasburger Kreisblatt" i wychodzącej po polsku toruńskiej - "Przyjaciel". Ze względu na jej nieprzemijającą aktualność i oryginalny język warto poznać całość.
"Przyzwyczajenie koni do łoskotu, jaki sprawiają pociągi kolejowe, nie jest tak trudnem, jak się to wielu zdaje. Trzeba ustawić konie tak, aby już one z dala pociąg spostrzegły, chwyta się następnie za cugle i niech tak pociąg przejedzie. Większa część woźniców popełnia ten błąd, że gdy czekać muszą na przejście pociągu przed barierą, ustawiają konie w ten sposób, że są one odwrócone głowami od toru kolejowego. W ten sposób słyszą konie tylko łoskot, nie widząc wcale pociągu, stają się niespokojnemi, płoszą się i starają się uchodzić. Woźnica nie może pojąć tego, że on właśnie w tem ma winę, bije wzruszone konie, aż one do tego stopnia staną się dzikiemi, że on już ich wstrzymać nie może; uniosą one wóz i potrzaskają go i trzaskami się pokaleczą. W ten sposób spłoszone konie przekonane są potem, że smagania, bóle, strach i skaleczenia sprawiła im kolej, odnośnie pociąg; nie może zatem nikogo dziwić, jeżeli one w przyszłości przed każdym pociągiem są przerażone. I wielu jeźdźców nie postępuje lepiej ze swemi wierzchowcami. Jeżeli koń przerazi się jakiego przedmiotu i na bok skoczy, to jeździec zastosowuje w całej pełni bata i ostróg. Tem jednakże koń się wzruszy, myśli zawsze, jeżeli coś podobnego zobaczy, że podobnie potraktowany zostanie. Gdyby jednakże jeździec to uwzględnił i nie stracił nigdy cierpliwości i dopóki na koniu siedzi, uważał na strzyżenie uszami (w strzyżeniu uszami odbija się dusza konia), a dał koniowi sposobność przyjrzenia się z bliska przedmiotowi, przed którym się stracha, to koń nabrałby w końcu przeświadczenia, że mu nic złego przytrafić się nie może, więc strachać się w końcu nie będzie".
Przyznacie, że tekst jest uroczy, bo poza praktyczną stroną da się wyczuć, iż pisał go miłośnik zwierząt, a zwrot - "w strzyżeniu uszami odbija się dusza konia" - ooo, to już niemal poezja!
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz