Pod koniec lat 40. ubiegłego wieku władze PRL postanowiły zintensyfikować wydobycie węgla, kamieni i uranu. Ponieważ pracujący wtedy w kopalniach jeńcy niemieccy zostali odesłani, postanowiono, że niemal na tych samych zasadach zastąpią ich... Polacy. Do przymusowej pracy skierowano wówczas wielu Pomorzaków. Wśród nich było kilkuset mieszkańców powiatu brodnickiego, w tym ojciec autora tej publikacji.
W dniu górniczego święta warto przypomnieć tych, którzy górnikami zostali z przymusu
Po zakończeniu działań wojennych Polska na mocy umowy z ZSRR zobowiązana była dostarczyć wyzwolicielom kontyngent węgla kamiennego i rudy uranu. W tym celu od października 1945 r. do pracy w kopalniach zmuszono ponad 50 tys. jeńców niemieckich. Jednak gdy 7 października 1949 r. utworzono Niemiecką Republikę Demokratyczną trzeba było ich zwolnić. Ówczesny minister obrony narodowej marszałek Rola-Żymierski już wcześniej przewidział taką sytuację, toteż dwa lata wcześniej 1 października 1947 roku zwołał międzyministerialną konferencję. Odbył się wówczas swoisty targ niewolników, gdzie szefowie poszczególnych resortów szacowali i zgłaszali potrzeby na „siłę roboczą". Wyszło im, że aby pokryć zapotrzebowanie rynku wewnętrznego i sprostać żądaniom Wielkiego Brata (ZSRR), należy „znaleźć" co najmniej nieco ponad 60 tys. ludzi!
[ZT]27836040[/ZT]
Spróbowano najpierw przeprowadzić dobrowolny nabór, ale po intensywnej akcji propagandowej w całej Polsce zgłosiło się... 373 ochotników, z czego większość nie nadawała się do wykonywania przyszłych zadań. Szef Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego gen. bryg. Edward Ochab wpadł w panikę i 5 sierpnia 1949 roku wydał rozkaz o przeprowadzeniu dodatkowego poboru rekruta. Żaden z objętych nim chłopaków nawet nie dotknął broni – wszyscy wylądowali w kopalniach i kamieniołomach, gdzie zastąpili zwalnianych Niemców. Już osiem dni później, 13 sierpnia 1949 roku, Ochab wydał kolejny rozkaz, zawierający „rozwiązania szczegółowe", ale oficerowie komend uzupełnień nie bardzo wiedzieli, kogo z poborowych uczynić niewolnikiem, a kogo skierować do normalnego wojska. Zapanował lekki bałagan, posypały się skargi.
Wtedy do akcji wkroczył stary rosyjski bolszewik w polskim mundurze – marszałek Konstanty Ksawerowicz Rokossowski. Doskonale wiedział, że komunistyczna Korea, wsparta przez cały „jedynie słuszny obóz socjalistyczny", za chwilę rozpęta wojnę o nieprzewidywalnych skutkach i trzeba będzie wydatnie rozbudować polski potencjał militarny – a tu takie „pierdoły".
Błyskawicznie wydał ściśle tajny rozkaz o nr. 008, który zaczął od znamiennych słów – „Zaliczanie do odbycia służby zastępczej przeprowadzone podczas kolejnych poborów mimo wydanych w tym kierunku szczegółowych zarządzeń nie jest właściwie wykonywane...". Dalej pisze oburzony – „Niektóre wojskowe komendy rejonowe zaliczały do służby zastępczej nawet członków PZPR...". Prawdziwa zgroza! Aby temu raz na zawsze zapobiec, w rozkazie wyjaśnia, że – „Podstawą do zakwalifikowania poborowego do służby zastępczej jest jego pochodzenie społeczne, oblicze polityczne i moralne oraz przeszłość polityczna". Dalej, w pkt. 2 rozkazu 008, precyzuje, kogo trzeba kierować do kopalń i kamieniołomów, m.in.: „bogaczy wiejskich, kupców, wrogo ustosunkowanych do obecnej rzeczywistości, karanych za przestępstwa polityczne, właścicieli nieruchomości miejskich" itp. Najzgrabniej to określono w instrukcji, jaką jeszcze w październiku 1949 roku przysłano m.in. do brodnickiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, otóż miał to być „element klasowo obcy i politycznie obciążony".
[ZT]27721007[/ZT]
Dysponując takimi wytycznymi, Urząd Bezpieczeństwa Publicznego przystąpił do akcji nazwanej „rejestracją zasobów osobowych". Wielu szefów bezpieki tak się przejęło klauzulą jej tajności, że... nie przekazało efektów pracy swych agentów i donosicieli odpowiednim wojskowym komendom uzupełnień, zaś ci kwalifikowali do kamieniołomów kogo popadło, czym znów rozwścieczyli Rokossowskiego. Dlatego 21 stycznia 1950 roku wydano zarządzenie, iż do batalionów pracy należy typować „w ścisłym porozumieniu z Urzędami Bezpieczeństwa Publicznego".
Szefem tej „służby" w Brodnicy był wówczas por. Mieczysław Gidzgier, „zesłany" tu 1 czerwca 1949 roku z Włocławka (tam, po ukończeniu Kursu dla Szefów PUBP w Legionowie przez rok szefował bezpiece, ale nie okazał się zbyt bystry). Ten, ponieważ nie znał ludzi, całą robotę sporządzenia list chłopaków przeznaczonych do kamieniołomów i kopalń zrzucił na podwładnych: ppor. Stefana Hrynczyszyna i ppor. Filipa Krupienicza oraz ich donosicieli. Cała ta zgraja miała nadzwyczaj łatwą robotę, bo wówczas żaden rodowity Pomorzanin nie był bez winy wobec Ludowej Ojczyzny, np. wystarczyło, że ktokolwiek z rodziny posiadał dom, krewnego za granicą, no a przede wszystkim figurował na volksliście, lub nie daj Boże, sam miał przeszłość w Wehrmachcie czy „u Andersa". Tych przedostatnich były tu tysiące.
Tu konieczna jest mała dygresja – na terenach wcielonych do Rzeszy volkslista była przymusowa. Mówienie o „podpisywaniu volkslisty" (co do dziś zarzuca się Pomorzakom) jest co najmniej nieporozumieniem. Takiej listy nie podpisywano, było się na nią wpisanym przez niemieckiego urzędnika. Wcześniej obowiązkowo trzeba było wypełnić ankietę, gdzie nie pytano o narodowość, tylko o przodków do trzeciego pokolenia wstecz: gdzie mieszkali (na Pomorzu czy napłynęli), do jakich szkół chodzili, do jakich organizacji należeli itd. Na tej podstawie urzędnicy posługujący się dość precyzyjnymi wytycznymi kwalifikowali do jednej z czterech kategorii. Odmowa wypełnienia ankiety lub zakwestionowanie kwalifikacji do niemieckiej grupy oznaczała areszt, wysiedlenie albo obóz koncentracyjny.
[ZT]27584357[/ZT]
Ścisła współpraca UBP, Informacji Wojskowej i Wojskowej Komendy Rejonowej doprowadziła do stworzenia w Brodnicy zbioru ok. 400 nazwisk (z całego powiatu) poborowych przeznaczonych do służby w batalionach pracy (Informacja Wojskowa w oficjalnych dokumentach określała je jako „bazy wrogiego elementu"). Oczywiście chłopaki ani ich rodziny nie mieli o tym pojęcia, jak też o tym, gdzie ostatecznie wylądują – wiedzieli tylko, że „idą do wojska".
Jak wspomina mój ojciec, kiedy na początku maja 1951 r. w grupie poborowych z powiatu maszerował na brodnicki dworzec PKP, to było miło, radośnie i podniośle. Grała im orkiestra, powiewały flagi, Stalin z plakatu uśmiechał się dobrodusznie. Dopiero, gdy po długiej podróży 5 maja wieczorem wylądowali w Katowicach, załapali, że coś jest nie tak. Zakwaterowano ich w namiotach rozstawionych niedaleko kopalni.
W ciągu kilku dni podzielono ich na plutony i drużyny, z grubsza wyjaśniono, co będą robili. Szkolenia merytorycznego było niewiele, za to skupiono się na ich „postawie patriotycznej", którą próbowali uformować rozmaite „polityczne gaduły" (m.in. dowiedzieli się, „że każdą wydobytą grudą węgla zadają cios amerykańskim kapitalistom").
W koszarach, jak i pracy obowiązywał regulamin wojskowy. Odmowa pracy oznaczała karę 3 lat więzienia, tyle samo można było dostać za symulowanie choroby, a gdy ktoś w ogóle odmawiał podjęcia służby (np. świadkowie Jehowy), szedł „do paki" na co najmniej 5 lat. W rozporządzeniach podpisanych przez Rokossowskiego czas służby przedłużono z normalnych 24 do 39-40 miesięcy, co zmieniono dopiero przed 1954 r. do 27-29 miesięcy. Rozporządzenia regulowały też czas pracy na kilka kategorii: 10, 12, 16 godzin. Jak to lakonicznie ujęto – „obiad jedzą z kolacją". Starano się też, aby chłopaków z jednej miejscowości „rozsiać" po różnych jednostkach, a co najmniej kompaniach. Wydaje się, iż przyjęto tu wzór z... Wehrmachtu (pomorskich poborowych z volkslisty nie mogło być w jednostkach więcej niż kilka procent).
[ZT]27450300[/ZT]
Eugeniusz Sypiński (kopalnia „Wujek") tak wspomina: „Niewykonanie 100 proc. normy (10 ton na szychcie) groziło pracą na dole przez trzy dni bez przerwy. Nawet kiedy psuły się urządzenia, pracowaliśmy tak długo, aż „norma" wyjechała na powierzchnię. Za dobre sprawowanie jedna niedziela w miesiącu była wolna".
6 marca 1953 r. mój ojciec Antoni Grążawski pracował akurat w kopalni Katowice 300 m pod ziemią i przygotowywał „odpał ściany", gdy nagle stanęły wszystkie urządzenia, a na wyrobisko wpadł zapłakany sztygar, wołając, że Stalin nie żyje. Po pierwszym zaskoczeniu chłopaki z Brodnicy, Wąbrzeźna, Chełmna, Torunia rzucili narzędzia, po czym zaczęli skakać z radości, ściskać się, szczęśliwi, że „tyran wykitował". Przedwcześnie. Gdy pojawili się na powierzchni, dowiedzieli się, że dla uczczenia pamięci „Genialnego Kontynuatora Dzieła Lenina, Mądrego Wodza i Nauczyciela" etc., właśnie podjęli zobowiązanie... podniesienia swojej wydajności o 2 tony. Przez następne parę dni czas po pracy wypełniało im obowiązkowe słuchanie płomiennych przemówień rozmaitych działaczy i deklamacji spontanicznych wierszy poetów-lizusów.
(...)
Potem, „ulegając prośbom mas pracujących", politbiuro zdecydowało o zmianie nazwy Katowice na Stalinogród. Za pytanie – „czy to Polska jeszcze?" – można było trafić na parę lat do więzienia.
Chłopaki z powiatu brodnickiego tyrali głównie w pięciu miejscowościach Śląska: Lędzinach (JW 2060 14. Wojskowy Batalion Górniczy), Katowicach (JW 2226 16. WBG oraz JW 2687 2. WBG), Bytomiu (JW 2270 17. WBG), Bytomiu Bobrek (JW 2297 18. WBG) i Świętochłowicach (JW 2508 19. WBG). Kilkanaście osób „dostało zatrudnienie" w kopalniach uranu („Wolność", „Pogórze"), a także trudna do oszacowania liczba w kamieniołomach (JW 4982 38. WBG). W ogóle trudno ustalić jakiekolwiek precyzyjne liczby, ponieważ niemal do 1991 r. (!) cała dokumentacja była ściśle tajna, a potem okazało się, iż zniszczono ją w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiadomo jedynie, iż ostatni batalion pracy pod dowództwem pułkownika Kokoszyna (Gomułka zrobił z niego szefa wywiadu) rozwiązano dopiero we wrześniu 1959 r. Z wstępnych wyników śledztwa prowadzonego przez katowicki oddział IPN wynika, że przez bataliony przeszło ok. 200 tys. poborowych.
[ZT]27281776[/ZT]
W latach 1950-56 na skutek morderczej pracy, bez należytych zabezpieczeń, w batalionach pracy zginęło ponad tysiąc młodych Polaków, a ok. 10 tys. zostało trwałymi kalekami. Ilu utraciło zdrowie, zaś w dłuższej perspektywie życie – nie da się oszacować. Zmowę milczenia przerwało dopiero wystąpienie posła ziemi ciechanowskiej Witolda Chrzanowskiego, który 25 stycznia 1991 r. z trybuny Sejmu upomniał się o naprawienie krzywd górnikom-niewolnikom.
W grudniu 1991 r. ukonstytuował się Związek Represjonowanych Politycznie Żołnierzy-Górników. W Brodnicy pod przewodnictwem mojego ojca Antoniego Grążawskiego działało koło nr 5.
4 czerwca 2000 r. umieszczono na ścianie brodnickiego klasztoru tablicę poświęconą zmarłym żołnierzom-górnikom (podobna jest też w Osieku). Widnieje na niej napis – „W hołdzie represjonowanym politycznie żołnierzom górnikom, którzy oddali swe życie w latach 1949-1959 w kopalniach węgla kamiennego, rudy uranu oraz kamieniołomach. Pokój ich duszy. Koledzy".
(...)
Tekst został opublikowany w "Czasie Brodnicy" w listopadzie 2011 roku. Powyższa wersja jest skrócona.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz