113 lat temu kościół w Wielkiej Gorczenicy był filią przyporządkowaną do parafii w Szczuce. Choć główne uroczystości Bożego Ciała obchodzono w Szczuce, to w pierwszą niedzielę po Bożym Ciele zamierzano urządzić dodatkową procesję właśnie w Gorczenicy. Choć we wsi zbudowano już ołtarze polowe - miejscowy żandarm kazał je rozebrać, bo było to niezgodne z prawem. Tak pisano w ówczesnej prasie
Na początku czerwca 1910 roku po wsiach wokół Brodnicy, położonej wówczas w zaborze pruskim, czuć wyraźnie było jakiś niepokój. "Przepowiednia powietrza" berlińskiej stacji meteorologicznej zapowiadała na czwartek, 9 czerwca, jako dzień po części pogodny, ale wykazujący skłonność do burzy. Ludziska z Gorczenicy więc od czasu do czasu z wyczekiwaniem zadzierali głowy do góry zmrużonymi oczami wpatrując się w niebo. Tego dnia wyruszali bowiem na święto Bożego Ciała do siedziby parafii w Szczuce. Niby burza to nic takiego, a burza w Boże Ciało - tym bardziej. Jednak każdy wolał wrócić z uroczystości kościelnych niezmoczony deszczem. Z tej przyczyny rozglądano się za parasolem lub jakimś lekkim przyodziewkiem chroniącym od deszczu.
Jako że dzień był świąteczny w obejściu zrobiono tylko to, co musiano. Tymczasem podczas przedpołudniowych domowych robót opowiadano sobie, co tam w świecie ciekawego. Najchętniej słuchano moralitetów - a to o praczce, pani Preuss z toruńskich Rybaków, co to przyszła do magla ze swoim pięcioletnim synem, malca nie upilnowała, a ten włożył rączkę w magiel i pozostał przez to ułomny do końca życia, a to znowu o piekielnej kolei elektrycznej jeżdżącej po Toruniu, która przejechała kobietę, która upadła na torowisko i strasznie ją poturbowała. Wielu gorczeniczan po tych wywodach nabierało wręcz strachu przed wizytą w mieście. Niektórzy nawet otwarcie deklarowali, że do wielkiego miasta nie pojadą za żadne skarby.
Cywilizacyjne wynalazki, których w mieście przybywało - przerażały wtedy ludzi ze wsi. Podgadywano sobie też nawzajem, że do 1 października tego roku wszyscy mają czas, by wymienić stare 50-fenigówki. Ten i ów przypominał sobie o zaskórniakach o tym nominale poukrywanych w różnych zakamarkach domów - zwłaszcza po szafach, między poszewkami lub za lustrami. Ostrzegano siebie też nawzajem o krążących od Torunia po Brodnicę i innych miastach fałszywych jednomarkówkach.
Ale to nie wszystko. Jak się wywiedziano - jakaś niewyśledzona dotychczas banda fałszerzy puściła w obieg i zalała lokalny rynek fałszywymi 20 markówkami. Mało tego, bezczelni fałszerze wypuścili nawet podrobione 100-markówki! Dość nieudolne były jednak z nich fachury, skoro przy dokładnym obejrzeniu szybko można było je odróżnić od oryginałów. Jednak przyzwyczajeni do uczciwości ludzie aż się zadziwili, że odtąd trzeba będzie uważnie się przyglądać każdemu banknotowi, ryzykując przyjęcie fałszywki i w rezultacie stratę pieniędzy. Wobec rosnącej temperatury tego dnia gospodynie napominały się nawzajem o dawaniu psom świeżej wody do picia, najlepiej kilka razy dziennie. W przeciwnym razie pijące ze złych ujęć psy mogły stać się ofiarą zaraźliwej wścieklizny. Tymi i innymi sprawami zaprzątali sobie głowy mieszkańcy podbrodnickiej Wielkiej Gorczenicy w 1910 roku, strojąc się, kto jak mógł na Boże Ciało, by nie przynieść wstydu rodzinie.
Rozmyślano wszak o powrocie biorąc pod uwagę wariant burzy. Tu wszystkim nie dawał spokoju pewien wypadek. Otóż niedawno - mówili o tym wszyscy - pięciu robotników wracających z pracy schroniło się w okolicy wsi Nowe Grabie podczas burzy pod rozłożyste drzewo. Właśnie w to drzewo niespodziewanie uderzył wtedy grom. Wraz z rozłupanym drzewem skuleni wokół niego robotnicy, porażeni uderzeniem, upadli na ziemię. Jakiś czas później odnaleźli ich podróżni - dopiero po pewnym czasie dwóch z nich doszło do siebie. Dwóch kolejnych odwieziono do szpitala "dla polepszenia". Ostatni trafił pod osobisty nadzór lekarza. Jak to więc - pytali się domownicy siebie nawzajem - nie iść na Boże Ciało - niemożebne. Jeśli iść to wrócić cało, ale jakże, skoro może być burza. Pod drzewa chodzić nie wolno, podobno trzeba położyć się w redlinie na polu, ale w redlinie w odświętnym stroju? Jakże to? Toć to w głowie się nie mieści. Poniszczyć ubranie i ubabrać je błotem? Dawniej ludzie wracali nie z takich mszy i w nie takich burzach, a dzisiaj, jakieś nowomodne wymysły, że nie wolno w burzę pod drzewem stać. A jak nie pod drzewem, gdy leje?
Tak zwane Boże Ciało to inaczej Uroczystość Ciała i Krwi Chrystusa (łac. Sollemnitas Sanctissimi Corporis et Sanguinis Christi). Od XIII wieku to święto stanowi pobożność eucharystyczną, która przejawia się m.in. w pragnieniu oglądania hostii. Dla grzeszników pozbawionych okresowo możliwości przyjęcia komunii był najważniejszym momentem mszy, a dla innych, niezależnie od komunii spełnieniem kontaktu z Bogiem.
Chrześcijanie tego dnia rozpamiętują Ostatnią Wieczerzę i przeistoczenie chleba i wina w ciało i krew Chrystusa. W kościele w Wielkiej Gorczenicy, co to wtenczas był filią przyporządkowaną do parafii szczukowskiej, również zamierzano urządzić procesję, pro memoria, w pierwszą niedzielę po Bożym Ciele. Jako że na Boże Ciało ludziska przybyli do Szczuki - na kolejną procesję zaproszono do Wielkiej Gorczenicy.
W tym celu wspólnym wysiłkiem wielu mieszkańców po wsi poustawiano pięknie przybrane procesyjne ołtarze. Był jednak pewien problem. Otóż zgodnie z pruskim prawem główne ceremonie kościelne mogły być odprawiane w kościele głównym, a nie w filialnych. Jako że od pilnowania prawa na wsi był sołtys, przed którym nic się nie ukryło - szybko doniósł on o tym wójtowi, a ten z kolei w trymiga wypaplał wszystko niemieckiemu żandarmowi.
Wtedy ów niemiecki żołnierz z napuszoną miną nieomylnego urzędnika i z podgiętym do góry daszkiem ciężkiej czapy żołnierskiej, ocierając się z potu, chodził po wsi i zabraniał ludziskom urządzania procesji, jako niezgodnej z prawem. Zasmucili się tą nowiną gorczeniczanie i jak ochoczo wznosili wiejskie ołtarze z takim rozżaleniem zaczęli rozbierali swoje polowe ołtarze. Że jednak żal było niszczyć efekty tego zbiorowego przedsięwzięcia - ktoś wpadł na pomysł, by przenieść je pod kościół i rozstawić na podkościelnym cmentarzu.
Mimo całego zamieszania wspomniane nabożeństwo jednak się odbyło. Chociaż ołtarze stały pod kościołem, a nie po wsi - procesja również się odbyła i to z wielką okazałością. W trakcie pochodu powtarzano sobie do ucha kto był winien całemu ambarasowi - sołtys, wskazywano, jakiś jego kamrat, wójt i Żyd - karczmarz. Ich nazwiska powtarzano, jak w mantrze, zgrzytając zębami i zapominając najwidoczniej o najważniejszych przykazaniach względem miłości bliźniego. W ogóle ta sprawa dotknęła gorczeniczan do żywego. Mrukliwi i patrzący spode łba na niemieckich żandarmów mieszkańcy Gorczenicy mocniej zaciskali pięści z niemocy. Niektórych tak to rozeźliło, że postanowili nawet wystąpić z lokalnego "krygerfereinu", w którym i tak sami Polacy znaleźli swoje członkostwo. Związek Wojaków stawał się im obcy. - Czas najwyższy pamiętać, że jesteśmy Polakami i katolikami - mawiali. Tymczasem w to niedzielne przedpołudnie po raz drugi z brodnickiego więzienia zbiegł murarz Karol Lange. Miał do odsiadki 3 lata. Gdy ta wieść gruchnęła po wsi, ludzie tylko mocniej zamykali na noc drzwi i okiennice oraz spali czujniej.
Na podstawie: Gazeta Toruńska, 1910, R. 46, nr 129
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz