Nadchodzi czas wakacji i urlopów. Kto może, ten jedzie; pojechałem i ja. Tym razem do historycznej krainy – Flandrii. Dziś to część Belgii, Francji i Niderlandów (Holandia, to tylko jedna z prowincji Niderlandów, choć nazwa utarła się dla całego kraju).
Pojechałem, a raczej popłynąłem statkiem rzecznym z nabrzeża Kolonii. Statek, jak powszechnie już spotykane, międzynarodowy: flaga szwajcarska, armator niemiecki, kapitan Czech, personel kuchenny z Indonezji, obsługa hotelowa bułgarska, a prócz tego jeszcze Niemcy, Litwini i Kroaci. Język na pokładzie, to niemiecki i angielski.
Na terenie belgijskiej Flandrii leży kraina zwana Brabancją, a brabanckie koronki pożarła swego czasu ponoć brodnicka krasula, co miało w następstwie dać początek budowy naszego klasztorka. Słynne koronki widziałem; polskie panie też tak potrafią i to po cenie istotnie niższej. Krowa miała w każdym razie dobry gust.
Fot. SA: koronki brabanckie; cena dużej, okrągłej 235 € (rok 2018)
Wspominając stare dzieje nie sposób pominąć faktu, że Belgowie i Polacy w tym samym czasie walczyli o swoją niepodległość. Belgowie przeciwko Holendrom, Polacy w Powstaniu Listopadowym przeciwko Rosjanom. Na tym jednak wspólna droga się kończy; Belgowie cel osiągnęli, główne siły polskie, jak wiadomo, złożyły via Brodnica broń w Prusach.
Z Flandrią łączą nas też maki; nasze spod Monte Cassino, ich, rosnące na grobach tysięcy żołnierzy Imperium Brytyjskiego i Amerykanów poległych pod Ypern w I wojnie światowej. Nam pozostała pieśń, im szeroko znany w świecie wiersz „In Flanders Fields” („Na Polach Flandrii”).
Nim dobijamy do nabrzeża w Antwerpii, cumujemy w czystych, pełnych o tej porze roku kwiatów i wszelkiej zieleni, schludnych miasteczkach ze sklepikami z niezliczonymi odmianami piwa i pralin, szeroko znanymi belgijskimi specjałami. Do Brukseli, stolicy kraju i Unii Europejskiej jedziemy z Antwerpii autobusem.
To tu – jak informuje oprowadzający mnie i innych turystów przewodnik o ostrym spojrzeniu na problemy tego świata – po wychlaniu nadmiernej ilości miejscowego piwa, wypróżnił się swego czasu do parkowego bajorka, któryś (nie pamiętam już który) z carów. Fakt ten uhonorowano tablicą pamiątkową, co chyba całkiem zrozumiałe. Miasto, jak i cały zresztą kraj, rozkwitło w okresie panowania, ożenionego kolejny raz krótko przed śmiercią z prostytutką, Leopolda II (1835 – 1909) z panującego Belgom do dziś niemieckiego rodu Koburgów z Turyngii i Bawarii (z tego samego niemieckiego rodu wywodzą się angielscy monarchowie, którzy ze wzgl. politycznych zmienili nazwisko na Windsor). Źródłem bogactwa rodu była osobista własność Leopolda – „prezent” europejskich mocarstw tamtych czasów – większe 75 razy od Belgii afrykańskie Kongo.
Prezentując się opinii publicznej jako protektor odkrywców i cywilizator dzikiego kraju, kryty przez Amerykanów, którym sprzedawał kauczuk z kongijskich plantacji, wprowadził „niewolnictwo zakładnicze”; albo wyrobisz Murzynie katorżniczą normę, albo żona i dzieci zamknięci w obozie nie dostaną jeść, zostanie obcięta im dłoń, czy wręcz zostaną zastrzeleni.
Jak się ocenia, za rządów Leopolda straciło życie 10 mln ludzi tj. połowa ludności Kongo, co stawia go w jednym szeregu z takimi masowymi mordercami jak Hitler czy Stalin. Mark Twain (1835 – 1910), jeden z największych amerykańskich pisarzy, autor między innymi znanej powieści „Przygody Tomka Sawyera”, żądał wraz z innymi intelektualistami dla Leopolda kary śmierci przez powieszenie. W roku 1908, Leopold, pod wpływem nacisków podarował Kongo narodowi Belgii, co zresztą nie przyczyniło się istotnie do zmiany losu Kongijczyków.
Fot. SA: Silvius Brabo rzucający odciętą prawicą
W Antwerpii mającej po Rotterdamie drugi co do wielkości port Europy, trafiam w niedzielę na polską procesję z okazji przyjęcia dzieci do I Komunii. Zbiorowy śpiew polskich pieśni religijnych w odległym nam kraju, robi na mnie duże wrażenie. Od uczuć wyższego rzędu odrywa mnie „dowcipna” uwaga przewodnika, dotycząca koguta na wieży kościoła; nigdzie ponoć kogut nie czuje się lepiej niż na kupie gnoju. Na Starym Mieście zauważam znowu znaną mi między innymi z herbu brodnickiego i zdjęć z oskarżycielskiej książki Twaina dłoń, tym razem jeszcze w innym kontekście. Zgodnie z legendą, niejaki Silvius Brabo odrąbał tu terroryzującemu kupców olbrzymowi, wyciąganą po opłatę celną dłoń i rzucił do rzeki Skaldy. Tak więc przed ratuszem, na rynku w Antwerpii stoi wysoka fontanna z Brabo rzucającym odciętą prawicą. Od tego rzutu wzięło też ponoć swoją nazwę miasto; ant-werpen czy niemieckie hand-werfen, co znaczy dłonią-rzucać. Motyw dłoni jest tu wszechobecny. W herbie miasta, w reklamie browaru, na antykwarycznych przedmiotach, pamiątkach, wyrobach cukierniczych i czekoladowych. Czekoladki w kształcie odciętej dłoni produkuje się z kakaa importowanego z dzisiejszego Konga, co zważywszy na historię ma w mojej ocenie coś w sobie dalece „niesmacznego”.
Antwerpia jest miastem rodzinnym flamandzkiego pisarza Willema Elsschota (1882 – 1960), autora książki „Poskramiacz Lwów”, którą polecam każdemu, jako że pisał dowcipnie i tak jak nas widział. A gwarantem szczerości jest jego dedykacja „Mojemu wnukowi Janowi Maniewskiemu”.
W pięknej Brugii, zwanej Wenecją północy, spotykam na rynku nieoczekiwanie powinowatych z Australii, co kieruje na krótko moje myśli w kierunku rachunku prawdopodobieństwa.
Ponieważ miasto jakie jest, każdy widzi, przewodnik skupia się na innych informacjach; to właśnie tu jest najwięcej psychiatrycznych szpitali, najcięższe więzienie i zbyt mały przyrost naturalny – następne pokolenia niebieskich oczu już mieć nie będą. W Brugii znajduje się też pierwsza w Europie ochronka dla majętnych wdów po poległych rycerzach krzyżowych (o czym oni już wówczas myśleli!).
O muzeach, zabytkach, rowerzystach, niezliczonych łodziach, kanałach, wiatrakach czy belgijskim Atomium jako standardzie – nie wspominam. Wrażenie zrobiły na mnie kwiaty, pnącza, no i wszechobecna kostka rożnych rozmiarów oraz bruk jak na Placu Czerwonym w Moskwie, czego Brodnicy zarzucić już nie można.
Na statku poznałem młodego Syryjczyka pracującego w Niemczech. Polaków zna z pracy w zakładach samochodowych. Charakteryzuje ich jako dobrych kumpli, ale mających istotną wadę; nie umieją „odpuścić”, muszą mieć zawsze ostatnie słowo.
Wracamy do Kolonii przez Amsterdam i Hoorn. Pól tulipanów nie zauważyłem, rzuciły mi się za to w oczy stada owiec pielęgnujących przylegające do żeglownych kanałów łąki.
Przy zachodzącym słońcu i muzyce pokładowego muzykusa i szansonisty dumam:
Dlaczego oni umieją sprzedać nawet obciętą dłoń łupieżcy, a nasza brodnicka – kiedyś graniczne „stop”, obecnie witająca, gościnna i gwarantująca prawny ład – wita przybyszy w większości z ościennych gmin i coraz mniej, jak się wydaje, turystów z rożnych stron świata?
Dlaczego Żydzi nie handlują diamentami w Gdańsku czy Szczecinie, a w Antwerpii, mimo że tyle w historii ponoć dobrego dla nich zrobiliśmy (odpowiedzi na to pytanie szukam obecnie w książce Krzysztofa Kłopotowskiego „Geniusz Żydów na polski rozum”, może znajdę?)
Dlaczego u nich przez kompleksowe skrzyżowania suną chmary rowerzystów, a my nie odważyliśmy się na pas dla cyklistów na ul. Przykop?
Z dźwięków Flandrii pozostał mi w pamięci ćwierkot wszechobecnych, skośnookich turystów i gra dzwonów. Z dań na statku zapamiętałem Cognac-Kalbslebermousse (Portweinfaige, Himbeer-Sesamsauce, Brot Cip) co smakowało na kawałek obsuszonego chleba z wątrobianką i co też prawdopodobnie tym było. Zauważyłem też z przykrością, że stałem się powolny. Nigdy nie zdążyłem za niemieckimi emerytami ani do stołu, ani do lepszego miejsca przy oknie w autobusie.
Fot. SA: międzynarodowy znak chronionego prawem zabytku zaprojektowany przez prof. Jana Zachwatowicza
A Syryjczyk miał rację. Też mam ostatnie słowo! Na wszystkich tych pięknych, historycznych obiektach, które widziałem, wisi od 1954 roku międzynarodowy znak, zaprojektowany przez polskiego prof. Jana Zachwatowicza (1900 – 1983). Znak chronionego prawem zabytku. Ile wobec tego zdjęć pstrykniętych przez turystów z całego świata nosi polski akcent?!
Zabieram się teraz po raz wtóry do ciągle aktualnej powieści z Flandrii „Msza za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego.
Stefan Albrecht
[email protected]
dnia 18.06.2018 r.
PS
Po ukazaniu się powyższego tekstu w „Czasie Brodnicy” napisał do mnie jeden z czytelników gazety, radząc abym przeczytał książkę „Dalej jest noc” pod red. Barbary Engelking i Jana Grabowskiego, wyd. 2018 r. Znaleźć w niej można pełną odpowiedź na pytanie dlaczego Żydzi nie handlują diamentami w Gdańsku czy Szczecinie.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz