W 1603 roku w Górznie (Kujawsko-Pomorskie) oskarżono o czary i kontakty z diabłem Zofię Smolarkę. Kobietę torturowano, w wyniku czego przyznała się do całej serii występków. Stracono ja najprawdopodobniej tuż obok miejsca, gdzie dziś w Górznie rozciągają się tereny rekreacyjne - Wisiałki
Pewnie spokojny początek XVII wieku niektórych mieszkańców Górzna lekko rozczarował. Po trosze był to stan uzasadniony, ponieważ jak zwykle gdy ludzkość zbliża się do magicznej daty przełomu wieków, to zawsze paru marzycieli oczekuje, że coś się zmieni. Nie tam, żeby zaraz mieli na myśli jakieś konkretne zjawisko, rzecz, lub zdarzenie – po prostu COŚ. Tymczasem życie gładko, bez emocji przeskoczyło datę 1600 rok od narodzenia Pana i kulało się swoim utartym torem. Każdego ranka stary kościelny czepiał się liny dzwonu, oznajmiając okolicy, iż świątobliwy prepozyt górznieński ksiądz Paweł Sieradzki nawołuje mieszkańców; by jeśli już nie przyczłapali do tutejszego kościoła, to przynajmniej modlitwą zaczęli dzień Boży. Jedenastu szewców, ośmiu krawców, trzech kowali, dwóch kuśnierzy, bednarz i zdun oraz kilkudziesięciu pozostałych mieszczan wraz z rodzinami, słysząc rozchodzący się dźwięk dzwonu, nabożnie robiło znak krzyża, bo tak przystoi katolikowi. Zresztą innych tu nie było. Żydów zwyczajnie nie wpuszczano, zaś „lutry” póki co trzymali się z daleka. Słusznie, bo jedni i drudzy nie mieli tu czego szukać, gdyż miasto wraz z rozległymi przyległościami było własnością biskupów płockich, zatem oni stanowili tu prawo i jedynie najjaśniejszy pan król mógł w nie ingerować, co też zresztą raczył uczynić zaraz w początkach 1600 roku. Miłościwie panujący Zygmunt III Waza nie tylko potwierdził dotychczasowe przywileje, ale nawet je rozszerzył – w swej hojności zezwalając na organizowanie aż trzech jarmarków rocznie.
Gospodarny starosta
[ZT]26991222[/ZT]
Przywilej Jego Królewskiej Mości jakoś jednak nikogo specjalnie nie obszedł, bo handel i tak był tylko lokalny, gdyż ten zewnętrzny zastrzegli sobie wielebni właściciele dla biskupiego skarbu. Tych spraw pilnował starosta Krzysztof Wichorowski herbu Lis, jak przypuszczam bliski krewny (syn?) wymienionego w 1562 roku starosty biskupiego Górzna Melchiora Wichorowskiego. Miał w swoim ręku (w imieniu biskupów) całą władzę administracyjną, a także sądową. Górznieński sąd grodzki, któremu przewodził, był sądem dominialnym pierwszej instancji dla spraw większej wagi, zaś apelacyjnym od wyroków sądów wójtowskich i radzieckich. Również szlachta zależna od biskupów płockich mu podlegała jurysdykcyjnie. Mało tego! Praktycznie cały obrót handlowy górznieńskiego klucza majątkowego był w jego rękach. Bez jego wiedzy żaden worek ziarna z potężnych spichrzów Górzna, czy Grążaw, ośmiu folwarków: Biskupin, Czernikowo, Gołkowo, Górzno, Łaszewo, Miesiączkowo, Szczutowo, Trąbin – nie mógł opuścić rozległych włości. Jednak nie od parady herb pana Krzysztofa nazywał się Lis, bo choć w rysunku było jeno runiczne przedstawienie tego sprytnego zwierza (strzała z dwoma poprzeczkami skierowana w górę), to pasował jak ulał do przedsiębiorczego ducha starosty. Zarówno z urzędu, jak i roztropnego rozumu otaczał Wichorowskiego szacunek.
Świątobliwy prepozyt i narwani młodzieńcy
[ZT]26690631[/ZT]
Dbającego o sprawy materialne starostę doskonale uzupełniał gorliwy duszpasterz, prepozyt górznieński ksiądz Paweł Sieradzki. Jego wielka religijność, bezkompromisowość w sprawach wiary znana była nawet w Brodnicy. Nie dozwalał na bodaj próby nadawania dzieciom „pogańskich, lubo bezwstydnych” imion. Ostro piętnował pijaków, nierządników, kobiety co to „cnocie niewieściej sromoty przydawały”. W płomiennych kazaniach gromił hulaków, wszelakich warchołów, „ludzi nieprzystojnych”, czy „posłuch piekielnym zwodnikom dających” (mowa o protestantach) – strasząc tak okropnymi wizjami piekła, że wydawało się, iż najtwardszych grzeszników powinny one przestraszyć, a tu gdzie tam! Pomiędzy spokojnym, bogobojnym ludem zawsze musi się znaleźć jakaś czarna owca. Tę akurat uosabiali niektórzy młodzi szlachcice z okolicy, którzy nudząc się jak mopsy w przeważnie niewielkich majątkach swych ojców, zabijali czas gonitwami, polowaniami, zaś do kościoła jakoś trafić im było ciężko. Przodowali w tym członkowie dwóch rodów: Piwo herbu Prawdzic i Galantów herbu Junosza. Młodzieńcy byli tak dalece rozpuszczeni, że nawet gdy już czuli, iż elementarna przyzwoitość chrześcijanina nakazuje uczestnictwo choćby w niedzielnej mszy, to do górznieńskiej świątyni, owszem, zajeżdżali, ale nie z godnością, w skupieniu, ale jak tucholscy zbóje – na spienionych koniach, nierzadko po drodze paląc z pistoletów! Zresztą do kościoła też wpadali z nabitymi strzelbami, gołymi szablami, dzwoniąc przy tym ostrogami niczym potępieńcy zębami. Nieraz świątobliwy prepozyt gromił ich z ambony, wspaniałymi oracjami odsłaniał dla nich najdalsze, najokropniejsze, najohydniejsze kąty piekła. Skutek jedynie był taki, że gdy raz, w sierpniu 1602 roku, szczególnie soczyście zapowiedział im potworne męki piekielne, ktoś go napadł przechodzącego późną nocą przez górznieński rynek i zdrowo obił. Wprawdzie w skardze do starosty Sieradzki napisał, iż wśród napastników rozpoznał... zastępcę burmistrza (krewnego Piwów), ale albo mu nie uwierzono, albo tenże hultaj miał dobre alibi, bo jakoś dokumenty nie wspominają, żeby kogokolwiek skazano za ów haniebny czyn.
Czai się tajemnicze, groźne Zło
[ZT]26671704[/ZT]
Tymczasem inny kłopot zmącił spokojne życie mieszkańców górznieńskiego klucza. Oto wiosną 1603 roku, w jednym z folwarków nagle padły trzy krowy, a pozostałe ledwo trzymały się na nogach. Kury też jakoś mniej jaj zaczęły nosić, koguty przestały piać, pod ręką starego kościelnego pękła lina od dzwonu. Ba! Nawet chłopaki od Piwów i Galantów dziwnie przycichli, po tym jak jeden z nich mało karku nie skręcił, spadając z przestraszonego nagle konia. Gdy bez wyraźnej przyczyny zdechło parę owiec z górznieńskiego folwarku, zaś żonę starosty wgniotły w łoże ciężkie migreny – stało się jasne, że między społeczność wkradło się tajemnicze, groźne Zło! Trzeba było szybko je znaleźć i zneutralizować.
Wtedy niejaki Bartłomiej począł rozgadywać o incydencie, jaki mu się zdarzył z Zofią Smolarką mieszkającą pod Bryńskim Lasem. Nie wiemy dokładnie, czym zajmowała się ta kobieta. Prawdopodobnie była wdową po rzemieślniku wyrabiającym smołę drzewną (wskazuje na to przydomek - nazwisko). Możliwe, że znała się na ziołach, a nawet prowadziła jakieś praktyki z tym związane, co by nie było niczym dziwnym, ponieważ większość wiejskich kobiet to robiła w trosce o zdrowie domowników (rozmaite aspiryny czy inne apapy wynaleziono czterysta lat później).
Tak czy inaczej, owczarz Bartłomiej złożył na nią donos (może ktoś go podpuścił) ujęty w krótkim protokole starościńskim. Twierdził, że dzień przedtem, nim zdechły owce, przepędzał je „łąką, wedle bryńskiej szopy, gdzie Zofia stała, wielce ozorem trzepiąc, a może i zamawiając...” Hmm, jak znam życie, to pewnie durny Bartek wpędził stado w szkodę, a Smolarkowa zrugała go za to, przy okazji klepiąc „ciut za dużo” (może zdenerwowana rzuciła coś w rodzaju – „oby ci te owce zdechły”). Pewnie w innym czasie, w innych okolicznościach, przeleciałoby wszystko mimo uszu, ale teraz, w warunkach osaczenia lokalnej społeczności Nieznanym Złem, wszystko miało swoje znaczenie.
[ZT]26327308[/ZT]
Zadziałał tu syndrom kozła ofiarnego polegający na tym, że grupa społeczna w momencie kryzysu czy zagrożenia, by powrócić do stanu równowagi, obiera sobie ofiarę, która staje się obiektem zbiorowej agresji. Mamy tu echo całkiem dosłownej tradycji judaistycznej (tam była najbardziej dosłowna), w której społeczność zrzucała swoje winy na jakieś zwierzę, a kapłan Świątyni je zarzynał, kropiąc potem jego krwią różne ,miejsca i... było po sprawie (ortodoksyjni Żydzi do dziś przed świętem Jom Kipur z tych powodów zarzynają koguta). My, ludzie XXI wieku, także wielce wzbogacamy tę tradycję, tyle że... w polityce, gdzie zawsze jest ktoś do politycznego zarżnięcia.
Mamy wiedźmę! Sophiam ad primam Torturam
W każdym razie śledztwo ruszyło z kopyta. Ze względu na mocno zniszczone i niekompletne akta nie wiemy dokładnie, jak przebiegało „badanie” Smolarki, lecz niewymagający nawet tłumaczenia łaciński zwrot z protokołu „Sophiam ad primam Torturam...” świadczy, że prawdopodobnie tortury stosowano kilka razy. Zaznaczono też, że uczestniczyła w „dobrowolnych interrogatoriach”, czyli odpowiadała na pytania zasadnicze („Jak obwinionej na imię? Jako się zowie? Skąd rodem? Od kiedy czarostwem się bawi, czyli zajmuje? Jakich diabłów spotkała? Kto jej pomocnem bywał?” i tym podobne konkretne dylematy). Niech was nie zmyli słowo „dobrowolne”, bo znaczy ono tylko tyle, że interrogatoria miały miejsce w przerwie między torturami. Kat widać był dobrym fachowcem, gdyż Zofia nie tylko przyznała, jakoby „miała sprawę z diabłem”, ale nawet podała, iż był szlachcicem (!) i miał na imię Bartek (a to może jakaś zemsta na głupim owczarzu?). Podobno ów diabeł podczas obcowania cielesnego dał jej znak – „zadrapał mię w rękę lewą z wierzchu”. Tu dopisano „Quod signum officium vidit” (urzędowo stwierdzone). Po niezbyt długich badaniach (w czym widzę zasługę zręcznego kata), sąd wydał „Decretum”, a w nim orzekł, iż
po pilnym, dobrym roztrząśnięciu oczywiście y dowodnie ex propia benevolente confessione pokazało, że Sophia dicitur Smolarka nie pamiętając na przykazania święte, na Bojaźń Wszechmogącego Pana Boga Stworzyciela uwiódłszy się obłudnemi mizernego świata przez dyjabła przyobiecanymi dostatkami (niestety, nie wiemy jakimi - przyp. autora), czarami się bawiła, życie swoje dobrowolnie na marnościach trawiąc (...) Występkami y obrazą Boską targnęła się szkodzić na ruinę ludzkiego zdrowia y fortun.
Dalej protokół jest nieczytelny (zniszczony pewnie od złych warunków w jakich ongiś go przechowywano), jednak z drobnych urywków można spekulować, że wspomina się chorobę pani starościny, padłe owce i krowy, oczywiście ich zagładę przypisując czarownicy. W pewnym momencie jest mowa o jakimś „zielu proszkowym”, co to go „do obory tajnie wchodząc na zepsowanie zdrowia bydła y inszech posypywała”...
Tak mili Państwo śledztwo przyniosło rewelacyjne ustalenia, łącznie z tym, że aż „septem (7) dyiabłów jej (Zofii) usługiwało, immensa laesae (ogromne szkody) czyniąc”!
Dająca się odczytać końcówka jest taka: „(...) Utque minus paena, metus sit ad omens. Stosownie tedy do prawa pospolitego i jak w Majdeburgu (Magdeburgu), które przestępców przeciwko Majestatowi Boskiemu surowo karać y ogniem tracić nakazuje. Tedy pomieniony Sąd nakazuje niniejszym Decretum Sophię nomen Smolarka żywo na stosie spalić in loco suppliciorum consueto.
Actum in civitas Gorznensium d. 8(?) August An. 1603 praesentibusque spectabili Piotr Gwiazdowski Advocato, Famatis. Sca [binis?] (...zniszczone)."
Stałe miejsce kary
[ZT]26624002[/ZT]
Zwracam uwagę na zwrot – „in loco suppliciorum consueto”, co oznacza „w stałym miejscu kary”. To ważna wiadomość, bo informuje nas, że Górzno miało swoje miejsce do przeprowadzania egzekucji wyroków sądowych! Gdzie ono mogło być? A spójrzmy uważnie na mapę miasta. W zachodniej jego części, do „przelotowej” drogi w kierunku Jastrzębia (ul. Polna) dochodzi ulica o starej, wdzięcznej, choć groźnej nazwie Wisiałki. To w żadnym wypadku nie jest nazwa topograficzna, a kulturowa. Całe mnóstwo podobnych „Wisiałków”, „Wiesiałków”, „Wisielków” ozdabia różne miasta i miasteczka Polski (choćby Toruń). Wszystkie one, niemal bez wyjątku, oznaczają dawne place kaźni, na których kaci w czasach I Rzeczpospolitej popisywali się swoją sprawnością w łamaniu kości, ścinaniu głów, a wreszcie – wieszaniu skazańców. Tak więc, prawdopodobnie nieco na zachód od dzisiejszej górznieńskiej Strażnicy OSP, latem 1603 roku spłonęła na stosie tutejsza czarownica (taką datę roczną podaje też „Górzno zarys dziejów” Andrzej Mietz i Jan Pakulski).
Proces o czary nawet w XXI wieku
Dziś, ze względu na zniszczenia materiałów źródłowych, trudno ustalić, ile w Polsce szlacheckiej spalono ludzi (tracono nie tylko kobiety) oskarżonych o uprawianie złej magii. Najwybitniejszy nasz tropiciel tych zagadnień Bohdan Baranowski już pod koniec lat 60. ubiegłego wieku wycofał się z poprzednio głoszonej przez siebie przerażającej liczby 30-40 tysięcy, określając ją jako „najwyżej kilka tysięcy”.
[ZT]26784503[/ZT]
W Polsce ostatni proces o czary miał miejsce w 2003 roku (tak, to nie pomyłka!). Pewna pani, właścicielka gospodarstwa pod Krakowem, pozwała do sądu rolnika z tej samej wsi, twierdząc publicznie, iż ten swymi czarami szkodzi jej krowom, pozbawiając je mleka. Proces zakończył się pojednaniem, choć pani na wszelki wypadek obsadziła oborę lubczykiem, bo czyż nie stoi w XVII-wiecznych „Sekretach białogłowskich” napisanych przez Alberta Magnusa, że „lubczyk dobry jest przeciw czarom rzucanym na bydło”? Warto to zapamiętać!
PIOTR GRĄŻAWSKI
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz