Z XVIII-wiecznych dokumentów wynika, że pewna kobieta oskarżyła kata z Torunia, że ten źle ją... leczył, jako że oprócz ścinania głów i łamania kołem zajmował się też znachorstwem. Ba, pacjentów mu nie brakowało! Może dlatego, że w swoim fachu musiał dużo wiedzieć o ludzkiej anatomii? Ale to oskarżenie przyniosło mu dużo szkody.
W porządnych (i zasobniejszych) miastach dawnej Rzeczpospolitej jedna z najbardziej charakterystycznych urzędowych postaci był... kat. Jasne, że nie darzono go specjalną sympatią, a wręcz odwrotnie, ale mimo wszystko odnoszono się do niego ze swoistym szacunkiem, traktując jako „osobę sądową nad złoczyńcą sprawiedliwość skutkiem okazującą". Ba! Zgrabnie „sprawiający" kat mógł zyskać u ludu sporą popularność, a nawet tytuł mistrza. Ów mistrz wykonywał niehańbiące wyroki śmierci (ścięcie mieczem lub toporem), zaś nad pozostałymi zadaniami typu: wieszanie, wbijanie na hak, łamanie kołem, ćwiartowanie, wbijanie na pal, darcie pasów itp. sprawował uważny nadzór, do takiej roboty mając pomocników zwanych oprawcami, albo hyclami.
[ZT]27139860[/ZT]
Nasza opowieść zaczyna się jesienią 18 października 1751 roku, kiedy to rajcowie miejscy Torunia zawarli z katem, niejakim Janem Jerzym Dietrichem, umowę zwana „kapitulacją", na mocy której zatrudniono go oficjalnie i w drodze negocjacji (jakbyśmy to dziś określili) ustalili z nim cennik za jego usługi. Otóż uzgodniono wówczas, że Dietrich dostanie: wolne mieszkanie, 10 dukatów co 14 dni, a także należności z tytułu egzekwowania wyroków sadowych. Cennik jest na tyle ciekawy, ze warto spojrzeć choć na kilka pozycji. I tak:
* za ścięcie skazańca mieczem – 15 złotych,
* za wbicie głowy skazańca na pal – 3 złote,
* za to samo co powyżej, plus wplecenie ciała skazańca w koło – 6 złotych,
* za powieszenie na szubienicy – 15 złotych,
* za łamanie żelaznym kołem – 18 złotych (jak widać najdrożej, tylko że do tego trzeba było naprawdę nie lada mistrza, aby skazańca tak zgrabnie połamać, żeby od razu nie wyzionął ducha).
Oprócz tego urząd katowski zobowiązano do oczyszczania ustępów i dołów kloacznych, wywożenia poza Toruń śmieci oraz ubijania bezpańskich psów.
[ZT]27014774[/ZT]
Jednak Jan Jerzy Dietrich był człowiekiem ambitnym, a co za tym idzie zwykłe mistrzowskie zajęcia najwidoczniej nie dawały mu pełnej satysfakcji. Nic zatem dziwnego, iż wkrótce wynalazł sobie nowa „fuchę" – felczerstwo i znachorstwo.
Trafił w sedno! Rychło się okazało, iż drzemały w nim niemałe talenta w tych sztukach, bo choć w ówczesnym Toruniu nie brak było wykwalifikowanych lekarzy, czy cyrulików, to prosty ludek od zawsze czujący niechęć do medyków, garnął się pod „kuracje katowskie" nad podziw chętnie.
Wierzono, że kat ma po prostu „szczęśliwą rękę" w leczeniu chorób, gdyż „nie darmo przecież (jak pisze S. Wałęga) miał do czynienia z wisielcami i sprzedawał po nich stryczki jako rzekomy talizman szczęścia, podobnie zresztą jak i... kopyta diable, znajdowane rzekomo przez niego w popiołach pozostałych po spaleniu czarownic. Toteż w nieufności do lekarzy powoływano kata nawet do ciężkich operacji chirurgicznych, które zazwyczaj kończyły się udanie, tyle, że pacjenci ich nie przetrzymywali".
Jednak kto by tam sobie tym głowę zawracał?! Wszak „z żywymi trza naprzód iść"! Toteż paradoksalnie sława kata Jana rosła i rosła, sięgając daleko poza mury poczciwego Torunia. Dotarła i do Brodnicy (60 km od Grodu Kopernika), miasta równie starego.
[ZT]26991222[/ZT]
W sama porę, bowiem pewna nadobna mieszczka brodnicka, niejaka Marianna Wunderlichowa właśnie dostrzegła na swoim ciele niepokojące wypryski. Wiedziona sławą toruńskiego mistrza, zamiast do medyka, udała się do pana Jana Dietricha. Ten z całą troska podszedł do problemu, bowiem uważnie przyjrzał się oznakom choróbska, po czym z całym znawstwem zakomunikował zrozpaczonej brodniczance, że to nic innego, jeno... syfilis, zwany też elegancko – francą!
Oj, można sobie jedynie wyobrazić co też przeżyła w tej tragicznej chwili bogobojna mężatka Marianna! Jak się biedna zmartwiła, jak zatrwożyła! Skąd tu franca?! A co powie surowy mąż? Co sąsiadki? Cała Brodnica będzie klepać jęzorami!
Poczciwe kacisko widząc taki frasunek, ulitował się nad kobietą, proponując, że za kwotę – głupstwo – 12 dukatów przeprowadzi tak skuteczną kurację, że już za parę dni będzie po chorobie. Niestety, nie wiemy na czym polegała owa kuracja, jednakowoż wiemy, iż pani Marianna zgodziła się na nią, oraz to, że w skutek owej kuracji pani Marianna omal nie przeniosła się... w zaświaty.
[ZT]26784503[/ZT]
Zaniepokojony mąż Wunderlichowej – szanowany kupiec brodnicki – widząc jak małżonka ledwo nogami powłóczy, a od wspólnego łoża stroni, posłał szybko po cyrulika toruńskiego Illinga, który musiał użyć całej swej wiedzy, aby pacjentkę wydrzeć śmierci. Podczas, gdy pani Marianna ledwo zipała, pan Wunderlich przywołał do siebie służącą, niejaką Filipową i w łeb ją strzeliwszy kazał sobie wszystko, jak na spowiedzi zeznać. Gdy już dowiedział się co zaszło, a cyrulik Illing zapewnił go, iż ta wysypka, która przytrafiła się żoniem nie ma nic wspólnego z syfilisem, zmusił panią Mariannę do tego, aby gdy tylko poczuje się lepiej, pojechała do Torunia i w magistracie złożyła skargę na kata.
Ledwo minęło kilka dni, a tu pod nieobecność pana Wunderlicha zawitał do Brodnicy kat toruński (na zlecenie tutejszych władz miał nadzorować darcie pasów z pleców jakiegoś miejscowego oprycha). Oczywiście – niby przypadkiem – zaszedł do pani Marianny, niejako przy okazji upominając się o przyrzeczone 12 dukatów.
Ale brodniczanka doszła już do siebie i zamiast dukatów wylała na niego zawartość sporego... nocnika (co później zeznał przed trybunałem, stąd szczegół zachował się dla historii). Potraktowany smrodami kat wściekł się niesamowicie i zagroził Mariannie, że jeżeli nie zapłaci w ciągu kilku dni, to on rozgłosi publicznie tę jej chorobę weneryczną. Tyle, że to nie była już ta sama pani Wunderlichowa! Pomna surowych napomnień męża podjęła stanowcze kroki.
[ZT]26671704[/ZT]
10 września 1753 roku do burgrabiego Torunia Schwerdtmana wpłynęła skarga na „małodobrego" (określenie oryginalne) Jana Jerzego Dietricha, w której mieszczka brodnicka Marianna Wunderlichowa posądzała go o to, że ją „zblamował w opinii ludzi, lecząc niewłaściwie na chorobę weneryczną, której nigdy nie miała, a teraz zagroził, że rozgłosi ona chorobę wszystkim, publicznie – jeśli nie zapłaci za kurację 12 dukatów". Do skargi dołączyła oświadczenie cyrulika toruńskiego Illinga, w którym ów medyk stwierdził, iż „kat Dietruch swa kuracją byłby rychło ją do grobu wpędził".
Burgrabia Schwerdtman potraktował całą sprawę bardzo poważnie i wysłał wszystkich (Mariannę, Filipową, Illinga oraz Dietricha) przed oblicza egzaminatorów, czyli sędziów śledczych. Nie była to pierwsza skarga na kuracje katowskie i rada miasta dość już miała powodów, aby proceder ten formalnie ukrócić. Na posiedzeniu toruńskiej rady w dniu 12 września 1753 roku po zapoznaniu się z uchwałami wcześniejszymi, dotyczącymi tej materii i odczytaniu protokółów z przesłuchania lekarzy i aptekarzy toruńskich uchwalono tzw. „Ordynację katowską", precyzującą ściśle, w jakich przypadkach może kat leczyć (a jednak!), oraz czego przy tym czynić mu nie wolno. Uchwalono tez ostrzeżenie ustne i napomniano kata, by nie ważył się spotwarzać mężatki Wunderlichowej i „poddawać jej w obmowę".
Zadowolona pani Marianna ruszyła do Brodnicy, zaś kat... hmmm, no cóż! Zarządzenie rady Torunia pozbawiło go tak znacznej części dochodów, że ze zgryzoty coraz częściej knocił egzekucje, w efekcie czego licho opłacany ledwo wiązał koniec z końcem. Czasem składał błagalne supliki do ojców miasta, aby „choć trochę odpuścili", ale magistrat pozostał nieugięty i miał gdzieś jego błagania.
Tak to w pretensji do rajców, w zgryzocie, a w wiecznej nienawiści brodniczankę panią Wunderlichową mając, żył jeszcze niecałych pięć lat, by marcowego ranka 1758 roku ducha wyzionąć.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz