Ponad sto lat temu zorganizowano brawurową ucieczkę z budynku brodnickiego sądu - tego samego, który i dziś stoi przy ul. Sądowej. Więzień i jego pomocnik wyskoczyli przez okno do ogrodu (dziś - ogrodu klasztornego) w chwili, gdy strażnicy odpalali papierosa. Serie z karabinów nie dosięgły zbiegów...
Rok 1919 był dla mieszkańców Pomorza dziwnym okresem. Z jednej strony wiadomo było, iż Niemcy przegrały wielką wojnę i powszechnie oczekiwano daleko idących zmian, a z drugiej – pruski zabór Pomorza trwał w najlepsze, ba, represje wobec nielojalnych Polaków momentami nasilały się jeszcze. Od początku roku uważnie śledzono doniesienia z Wersalu, gdzie trwały rozmowy przedstawicieli państw zwycięskiej koalicji między innymi na temat kształtu przyszłych granic w nowej Europie. Tu, nad Drwęcą polskie elity narodowe oczekiwały, że znajdziemy się w składzie odrodzonej Rzeczpospolitej. Tyle że pewności takiej nie było, w związku z czym, podobnie jak niemal na całym Pomorzu, postanowiono wzmocnić dyplomatyczną argumentację siłą zorganizowania polskiego żywiołu.
[ZT]27281776[/ZT]
Działająca w Brodnicy Powiatowa Rada Ludowa, składająca się niemal z samych Polaków, nie tylko prowadziła działania uświadamiająco-propagandowe, lecz również gromadziła broń na wypadek konieczności wystąpienia zbrojnego (jak w Wielkopolsce). Oprócz tego powołano tajną komórkę – Oddział II – która zajęła się wywiadem, kontrwywiadem i akcjami specjalnymi. Na jej czele stanął późniejszy burmistrz Brodnicy Mieczysław Jerzykiewicz. Błyskawicznie rozwinięto kontakty nie tylko z aktywistami działającego w Gdańsku Komisariatu Naczelnej Rady Ludowej, lecz także z innymi przedstawicielami rozmaitych organizacji narodowych całego Pomorza, a także wywiadem Wojska Polskiego.
Do przerzutu kontrabandy wykorzystano stare szlaki przemytnicze, istniejące jeszcze za czasów funkcjonowania granicy zaborów (prusko-rosyjskiej), a oprócz tego zorganizowano zupełnie nowe. Przez rubież, która przebiegała w niewielkiej odległości od miasta, przemycano broń, materiały, ochotników do Wojska Polskiego, nierzadko polskich szpiegów.
Niemieccy pogranicznicy z Grenzschutzu robili co mogli, aby uszczelnić granicę, tyle że póki co efekty były mizerne, bo brodniczanie byli zdeterminowani, doskonale zorganizowani, znali teren, mieli silne wsparcie katolickich księży nie tylko z przygranicznych parafii (wielkie wsparcie moralne), a nadto niewielkie grupy przewodników przeprowadzających akcje specjalne były uzbrojone po zęby w zdobyczną broń.
Wiosną 1919 roku na dobre ustabilizował się tu ważny kanał kuriersko-szpiegowski: Warszawa, Rypin, przez Brodnicę do Gdańska i z powrotem. Ważni ludzie z Warszawy docierali do Rypina, tam byli prowadzeni nad samą granicę, gdzie przejmowali ich kurierzy Jerzykiewicza. Nocą przeprowadzali przez kordon, by natychmiast bezpiecznym szlakiem ekspediować dalej. Zazwyczaj brodniczanie spisywali się bezbłędnie, zaś szczęście im dopisywało, choć czasem zdarzało się, że jakiś kurier wpadał już w głębi Prus. Takiego pecha miał między innymi porucznik Maksymilian Arczyński.
[ZT]27219580[/ZT]
Kontrwywiad Grenzschutzu powziął informację o jego misji prawdopodobnie na skutek denuncjacji miejscowego renegata (współpracownika pruskiego wywiadu) – niejakiego Władysława Tychewicza. Porucznik Arczyński udając szarego urzędnika wracał z Gdańska mając w ręku teczkę pełną tajnych dokumentów (m.in. znajdował się w niej spis wszystkich polskich oficerów z Pomorza gotowych do współpracy z Wojskiem Polskim).
Nie wiadomo, w jaki sposób Tychewicz dowiedział się o jego misji (możliwe, że ktoś z przewidywanej obstawy nieostrożnie wypaplał coś o „przyjeździe grubej ryby"). Tak, czy inaczej żołnierze Grenzschutzu „zwinęli" go już w pociągu z Gdańska. Na brodnicki dworzec kolejowy dotarł pod strażą silnego patrolu, w asyście oficera niemieckiego kontrwywiadu. Z dworca natychmiast przetransportowano go do tutejszych koszar. Na drugi dzień zaplanowano przesłuchanie Arczyńskiego w brodnickim sądzie.
Rzecz jasna – póki co – Polacy z Powiatowej Rady Ludowej nie mieli pojęcia o tych wydarzeniach, wciąż oczekując na zgłoszenie się ważnego kuriera z Gdańska pod umówiony wcześniej z polskim wywiadem adres. Wieczorem do konspiracyjnego lokalu Oddziału II dotarł goniec przysłany tu przez tajnego współpracownika Rady, sekretarza brodnickiego sądu Feliksa Wiśniewskiego. Chłopak przyniósł kartkę z napisaną na niej lakoniczną informacją od pana Feliksa, że w sądzie odbędzie się przesłuchanie przetransportowanej z Gdańska „grubej ryby", która dotarła tu w asyście niemieckiego oficera.
[ZT]27189442[/ZT]
Jerzykiewicz natychmiast zwołał współpracowników na naradę. Sytuacja była naprawdę poważna. Jedyną „gruba rybą" jakiej spodziewano się w najbliższych dniach w Brodnicy, był właśnie porucznik Arczyński, co do którego misji wiedziano tyle, że jest niezwykle delikatna i istotna dla polskiego wywiadu wojskowego. Tak ważna persona za nic w świecie nie mogła pozostać w szponach niemieckiego kontrwywiadu, tym bardziej iż należało się spodziewać, że mógł mieć z sobą jakieś „gorące dokumenty". Koniecznie trzeba było go wydostać z matni, tyle że na razie nikt nie wiedział jak.
Atak na koszary nie wchodził w grę ze zrozumiałych względów, podobnie jak zbrojna akcja w sądzie miała niewielkie szanse powodzenia. Szczęśliwie, w biurze Oddziału II pojawił się Franciszek Maliszewski – jeden z najbardziej zaufanych konspiratorów Jerzykiewicza, specjalista od spraw trudnych, często wykonujący zadania specjalne. Człowiek inteligentny, sprawny, rozważny, doskonale znający Brodnicę i jej okolice, dzięki czemu nieraz wywinął się Grenzschutzowi. Okazji do tego miał aż nadto, bo jego zadaniem było osobiste roznoszenie po terenie powiatu rozkazów Powiatowej Rady Ludowej, oraz zbieranie podatku narodowego. Mało tego, w przerwach między tymi zajęciami przeprowadzał poleconych ludzi przez zieloną granicę. Był w tym jednym z najlepszych!
Gdy przybliżono mu przyczynę narady, bez wahania zaoferował, że następnego dnia (a więc w doniesionym terminie sądowego przesłuchania „grubej ryby"), pod wymyślonym pretekstem pojawi się w sądzie, aby ostatecznie ustalić, o kogo chodzi i rozeznać możliwość ucieczki. Ponieważ i tak nie było żadnego innego sensownego planu, a ten mógł przynajmniej ostatecznie wyjaśnić, kogo zatrzymali Niemcy, więc natychmiast zaakceptowano jego realizację.
[ZT]27184277[/ZT]
Rano pan Franciszek uzbroił się w sfałszowane wezwanie sądowe i zaczaiwszy się w pobliżu cmentarza ewangelickiego (czyli po drugiej stronie ulicy) pilnie obserwował wejście do gmachu sądu. Tuż przed południem pojawił się tam patrol Grenzschutzu eskortujący jeńca w cywilu. Prowadził ich oficer. Gdy tylko zniknęli w środku, Maliszewski wkroczył za nimi okazując strażnikowi sądowemu rzekome wezwanie. Miał szczęście, bo śledczy jeszcze nie dotarł i aresztanta usadzono na korytarzu. Pan Franciszek udając, że oczekuje swojej kolejki na wejście do którejś sali, spacerował tam i z powrotem, kątem oka uważnie obserwując rozwój sytuacji. Wygląd zatrzymanego idealnie zgadzał się z opisem porucznika Arczyńskiego, jaki przekazał mu Jerzykiewicz. Nie było żadnych wątpliwości, w związku z czym wysłannik Oddziału II mógłby na tym rozpoznaniu zakończyć swoją misję, gdyby nie jego rogata dusza, która podpowiadała mu, że trzeba zrobić coś więcej.
Opatrzność sama podsunęła okazję, bo oto znudzeni żołnierze z patrolu poszli na drugi koniec korytarza, gdzie stała paradna popielniczka i zakurzyli sobie. Chwilę później, coraz bardziej zniecierpliwiony oficer wszedł na chwilę do przylegającej sali, najwyraźniej, aby „popędzić sprawę". W tym momencie Maliszewskiemu strzelił do głowy szalony pomysł. Podszedł do Arczyńskiego i podał mu kartkę opatrzoną pieczęcią Powiatowej Rady Ludowej. Gdy ten zerknął na nią okiem, pan Franciszek rzucił półgłosem: „Baczność! Jest sposobność ucieczki", po czym nie oglądając się, co zrobi aresztant, podbiegł do okna, błyskawicznie je otworzył i wyskoczył na zewnątrz wprost do ogrodu restauracji Concordia (dziś ogród klasztorny). Na szczęście porucznik w lot pojął sytuację i zrobił to samo.
Żołnierze eskorty przez moment zbaranieli, a potem błyskotliwie zrozumieli, że ich podopieczny bezczelnie chce dać nogę. Wrzeszcząc „halt, halt!" rzucili byle gdzie niedopałki i zdejmując z ramion karabiny ruszyli cwałem przez korytarz do otwartego okna.
Oddali kilkanaście strzałów w kierunku uciekinierów ale na szczęście wszystkie chybiły. Zanim żołnierze wybiegli z sądu, zanim się rozejrzeli, po zbiegach nie było śladu. Oficer natychmiast wezwał żandarmów, zaś z koszar ściągnięto całą kompanię piechoty. Ba, sprowadzono nawet psa policyjnego, lecz wszystko na nic, bo zwierzę straciło trop już na pobliskiej błotnistej drodze do cmentarza katolickiego.
[ZT]27061344[/ZT]
Pan Franciszek doskonale wiedział, gdzie zmykać! Poprowadził porucznika tyłami; przez cmentarz katolicki, nad mokradłami wzdłuż Drwęcy, przez bagienko starej fosy, po karkołomnych ruinach, do opuszczonej wieży zamkowej, którą wówczas nikt się nie opiekował, co sprawiało, że była miejscem wręcz niebezpiecznym. Tam wewnątrz, po ceglanych występach i na pół spróchniałej drabinie wdrapali się na pierwszy poziom, skąd przez stare okienka strzelnicze do wieczora przyglądali się działaniom obławy. Gdy zapadła noc, zeszli z wieży i dzięki doskonałej orientacji oraz doświadczeniu Maliszewskiego, niemal po omacku forsownym marszem dotarli do granicy, którą szczęśliwie przeszli.
Tymczasem, gdy trwała obława, do Mieczysława Jerzykiewicza dotarła dramatyczna wiadomość od jego płatnego informatora – oficera wywiadu Grenzschutzu, że Niemcy mają teczkę porucznika Arczyńskiego, zaś ta zawiera spis wszystkich oficerów Polaków z Pomorza gotowych do współpracy z Wojskiem Polskim. Donoszono, że na razie waliza jest w rękach owego informatora, lecz o godz. 19 ma ją przekazać eskorcie Grenzschutzu, aby ta z mieszkania przeniosła ją do koszar. Jerzykiewicz musiał szybko podjąć decyzję. Napad – nawet pozorowany – na niemieckiego oficera nie wchodził w grę, bo nie dość że groził poważnymi konsekwencjami odwetowymi, to jeszcze mógł doprowadzić do dekonspiracji cennego źródła informacji. Pozostał wariant drugi – uruchomienie grupy bojowej.
To był pochmurny marcowy wieczór i ulice miasta otulał już półmrok. Patrole Grenzschutzu przetrząsały dalekie przedmieścia miasta w poszukiwaniu zbiegów, a zaniepokojeni mieszczanie zza zasłon okien swoich mieszkań obserwowali ten nadzwyczajny ruch. Jednak ulice śródmieścia były niemal puste, toteż dwaj żołnierze na zmiany dźwigający sporą, opasłą teczkę kroczyli środkiem „Przykopu", beztrosko gadając o byle czym. Gdy doszli na odległość może 50 metrów od mostu, za ich plecami, z pobliskiej bramy bezszelestnie wysunęły się cztery cienie. W powietrzu śmignęły drewniane pałki; dwa uderzenia, dwa odgłosy padających ciał. Jeden z cieni pochylił się nad leżącymi, chwycił teczkę i już po chwili napastnicy niemal rozpłynęli się w pobliskich bramach...
[ZT]27014774[/ZT]
Jeszcze przed północą teczka znalazła się na stole rezydenta polskiego wywiadu w Rypinie. Mniej więcej w tym samym czasie w Brodnicy trzech dżentelmenów siedzących na krzesłach w skromnym, zadymionym papierosami biurze szefa Oddziału II: Jerzykiewicz, Pokora i Bizan właśnie otrzymali wiadomość, że wszystko poszło szczęśliwie. Ich zmęczone oczy śmiały się radośnie, a dłonie wzniosły kieliszki napełnione wyborną gdańską wódką: „Za pomyślność Rzeczpospolitej panowie!"
Franciszek Maliszewski po przejściu granicy i przekazaniu swojego podopiecznego Wojsku Polskiemu wyjechał do Poznania, gdzie został policjantem (starszym przodownikiem). Podobno nigdy żaden aresztant nie umknął spod jego konwoju. Porucznik Arczyński dokończył swoją misję, potem jakiś czas pracował w sztabie wywiadu wspierając polskie organizacje na Pomorzu, a gdy nadszedł wielki dzień powrotu tej prowincji do Polski – mianowano go starostą tczewskim.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz