Praca listonosza przed erą komórek i internetu to znacznie mniej paczek, za to torba pełna pieniędzy na emerytury i renty. Jeśli dla kobiety - to bardzo odważnej. Rozmawiamy ze Stefanią Deją, emerytowaną wiejską listonoszką ze wsi Wielki Głęboczek (Kujawsko-Pomorskie), która w zawodzie przepracowała ponad 20 lat.
MARIA ORYSZCZAK: Jak wyglądała Pani praca?
STEFANIA DEJA: - W każdy dzień roboczy wstawałam o szóstej rano, żeby z Wielkiego Głęboczka dojechać do Urzędu Pocztowego w Jajkowie przed ósmą. Na swoim motorku objeżdżałam codziennie cały swój rejon: Jajkowo, Głęboczek, Kantyła, Świecie, Kuligi. Trasa zaczynała się w siedzibie urzędu i tam też kończyła o piętnastej, kiedy przywożono świeżą pocztę. Siadałam na motorek, przywiązywałam do bagażnika paki, zarzucałam skórzaną torbę i ruszałam.
A mógł być śnieg, mróz, deszcz, upał... Co wtedy?
[ZT]27219266[/ZT]
- Pogoda nie była przeszkodą. Miałam wielki płaszcz przeciwdeszczowy, a na kolana uszyłam sobie taką derkę i nie bałam się żadnego deszczu. Czasem, jak śnieg zasypał drogi, zostawiałam motorek i szłam pieszo przez pola. Oprócz listów i przesyłek urzędowych niosłam czasami dla starszych samotnych osób chleb albo coś do chleba, bo oni nie byli w stanie wybrać się na zakupy. Ludzie chętnie przyjmowali mnie w swoich domach. Nawet wszystkie psy gospodarskie, które zwykle ujadają na obcych, podchodziły do mnie, by je pogłaskać albo liczyły na jakiś smakołyk.
Co Pani najczęściej dostarczała ludziom?
- W Urzędzie Pocztowym w Jajkowie pracowały wtedy cztery osoby - pani naczelnik Stawska i troje doręczycieli. Nosiło się listy, paczki, czasem takie duże jak stół, w szary papier owinięte. Były też pisma urzędowe, nakazy zapłaty, telegramy…
No właśnie, kiedyś było coś takiego jak telegram.
- Nie bardzo lubiłam dostarczać telegramy, bo to najczęściej były zawiadomienia o śmierci, ale też nikt przy mnie nie zemdlał. Ludzie raczej spokojnie przyjmowali złe wieści.
Kiedyś listonosz nosił w torbie dużo pieniędzy.
[ZT]27203361[/ZT]
- O tak, trudne były dni, kiedy przychodziły renty i emerytury. Ludzie czekali na nie i każdy chciał dostać pieniądze w ten sam dzień. Kładłam więc wszystkie pieniądze do torby i ruszałam. Bałam się, bo to były sumy takie, że nie do spłacenia z mojej pensji, choć pensja listonosza wtedy była całkiem dobra. Tylko raz się poważnie przestraszyłam. Byłam już na drodze za wsią, koło lasu i nagle samochód z trzema mężczyznami w środku, zamiast mnie minąć, zaczął wolno jechać koło mnie. Oni coś krzyczeli i wymachiwali rękami. Potem wyprzedzili mnie i widziałam, że zatrzymali się dalej w lesie i wyszli z samochodu. Czekali na mnie. To byłam już pewna, że pieniądze z torby są w niebezpieczeństwie. Skręciłam szybko w pole do gospodarza i tam przeczekałam prawie dwie godziny. Na szczęście dziwni pasażerowie odjechali i renty dowiozłam wszystkim tego dnia bez złych przygód. Anioł Stróż nade mną czuwał.
Ale przyzna Pani, że w zawodzie listonosza raczej dominują mężczyźni.
- Pracę doręczyciela w 1988 roku zaproponował mi jeden z kolegów, listonosz. Po latach przyznał, że nie wierzył, że wytrwam w tej pracy. Ale wytrwałam i nawet nauczyłam się szybko chodzić. Do dziś mam to we krwi i nawet mąż wypomina mi, że nie może nadążyć, kiedy razem przyjedziemy do Brodnicy na zakupy. Lubiłam tę pracę. Ludzie zapraszali - a to na kawę, a to na ciasto, ale przystawałam tylko wtedy, kiedy widziałam, że zdążę obejść rejon w odpowiednim czasie. Ludzie czasem zwierzali mi się, jak księdzu na spowiedzi. A najczęściej to teściowe narzekały na synowe i odwrotnie. Słuchałam, ale nie zabierałam głosu, bo to świeża złość często była i szybko mijała. I u mnie było też jak na spowiedzi, bo nie powtarzałam dalej tego, co się dzieje w domach. Raz tylko złamałam zasadę, ale to już była konieczność. To było w roku 1989, a więc miałam wtedy krótki staż pracy.
Co się stało?
[ZT]27152890[/ZT]
- To było w Kuligach. W takim domu w czworakach mieszkała matka z synem. Syn - młody chłopak, lubił bardzo popijać i matka umówiła się ze mną, że listy mam zostawiać w skrzynce przy domu, ale pieniądze to tylko jej osobiście, a nie synowi oddawać. Poprzedniego dnia - przed tym feralnym - była nawet na poczcie pytać, czy są już renty. Pieniądze przyszły następnego dnia, ale kiedy do niej zajechałam, okazało się, że jej w domu nie było. Dziwne mi się to wydało, bo przecież czekała na pieniądze. Syn tylko był i powiedział, że matka wyjechała do Piły i że kazała pieniądze jemu oddać. Jakoś dziwnie nie bardzo mu wierzyłam, nie dałam mu renty. Zameldowałam naczelniczce, że coś jest moim zdaniem nie tak. Szefowa uspokajała, że kobieta może naprawdę wyjechała i wróci. Mnie jednak przeczucie nie dawało spokoju. W nocy przyśnił mi się ten dom i ogród – tak jakoś strasznie. Kiedy w następne dni zajeżdżałam do Kuligów i kobiety nadal nie było, to już byłam pewna, że coś złego się jej stało. Zgłosiłam naczelniczce, która zadzwoniła na policję. I tak zaczęło się śledztwo, przesłuchania. Pytali, skąd podejrzenia, że z kobietą stało się coś złego. Ale policja przyjechała na miejsce i w tamtym domu znaleźli ślady krwi. Ludzkiej, jak się okazało. Zaczęło się śledztwo. Syn tydzień się zapierał, że nie wie, gdzie jest matka, ale wreszcie powiedział prawdę. Była straszna. Okazało się, że zabił matkę młotkiem. Potem trzymał ją w piwnicy, a w nocy zakopał w ogrodzie. W końcu znaleziono ciało, a syn został skazany na 25 lat. Straszna historia.
Dziś jest Pani na emeryturze.
- Teraz zajmuję się ogródkiem, mamy nawet z mężem małą szklarnię i uprawiamy warzywa. Ale w szafie nadal wisi mundur listonosza i skórzana torba, z którą przez ponad 20 lat jeździłam, by dostarczyć ludziom pocztę.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz