Był początek lata 1944 roku. W Jabłonowie, przemianowanym na niemiecką nazwę Gosslershausen, trwała okupacja hitlerowska, a wielu tutejszych Niemców na każdym kroku pokazywało miejscowym swoją rasową wyższość – choćby przez publiczne policzkowanie za niezdjęcie czapki i nieoddanie szacunku niemieckiemu mundurowi. W gabinecie fryzjerskim pana Kloya w Jabłonowie ustawiła się, jak to zwykle, niemała kolejka, a panowie zaczęli skracać sobie czas oczekiwania rozmowami.
– Słyszał pan, o tym angielskim samolocie? Zahaczył o linę wysokiego napięcia, zapalił się i spadł na cmentarzu przy domu dróżnika – tłumaczył ściszonym głosem starszy pan drugiemu. – Tak, słyszałem – odrzekł drugi. – Policja i niemieckie wojsko od razu otoczyły cały teren, a strażacy gasili płonący wrak. Nie dopuścili tam nikogo.
[ZT]26922025[/ZT]
Taką mniej więcej rozmowę usłyszał stojący wtedy w tej samej kolejce dziewięcioletni wówczas jabłonowianin Kazimierz Janicki. Po ostrzyżeniu natychmiast pobiegł do domu państwa Polakowskich przy ul. Kościelnej, gdzie mieszkał zarówno on z rodziną, jak i jego dobry kolega, trzy lata starszy Edmund Olszewski, nazywany przez wszystkich „Edzionem”. Tam przekazał mu usłyszane informacje.
– Z ciekawości postanowiliśmy wtedy udać się na miejsce katastrofy, bo jeszcze nigdy nie widzieliśmy samolotu na własne oczy – wspomina Kazimierz Janicki, który dziś ma 86 lat i nadal mieszka w Jabłonowie. – Zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to zadanie niełatwe, więc wybraliśmy drogę wiodącą od tyłu cmentarza, doliną płynącego strumienia. Nie mogliśmy jednak podejść bliżej, bo teren był ściśle otoczony i strzeżony przez Niemców. Wycofaliśmy się i wróciliśmy do domu z postanowieniem ponownej wyprawy w to miejsce.
Następnego dnia wieczorem chłopcy ponownie wyruszyli w miejsce upadku samolotu. Zatoczyli wtedy wielkie koło, próbując podejść do wraku aż od końca znanej jabłonowiakom parowy. Wokół falowały na polach wysokie łany żyta.
[ZT]26878183[/ZT]
– W pewnej chwili usłyszeliśmy jakieś szmery dochodzące do nas wysokiego zboża – wspomina pan Janicki. – Gdy podeszliśmy bliżej, ujrzeliśmy w wylegniętym zbożu pięciu mężczyzn. Trzech leżało, dwóch siedziało. Od razu było widać, że to piloci. Ci leżący na pewno byli ranni, bo ręce, nogi i głowy owiązane mieli bandażami. Jeden z siedzących miał przed sobą rozłożoną mapę, a na uszach słuchawki, przed nim stało urządzenie podobne do radia, dzisiaj domniemam, że była to radiostacja. Na nasz widok mężczyzna wstał i podszedł do nas.
– Czy jesteście niemieckimi dziećmi? – pytał, mówiąc słabo po niemiecku.
– Nie! Jesteśmy Polakami! – usłyszał w odpowiedzi.
– Czy znacie język niemiecki?
– Tak, chodzimy do niemieckiej szkoły.
– Co to za miejscowość?
– Goslershausen Westpreussen, Kreis Strasburg – odpowiadali chłopcy.
– W jakim kierunku prowadzi ta droga? – zapytał łamanym niemieckim.
– Nach Graudenz und nach Strasburg – chłopcy rękami pokazali kierunki drogi.
Wtedy pilot chłopcom podziękował i każdemu wręczył tabliczkę czekolady oraz puszkę z figami i rodzynkami. Ponieważ chłopcy nie mieli jak tego zabrać, za radą pilota zawinęli podarunki w zdjęte koszule i z takim pakunkiem zamierzali pobiec do domów.
– Psssttt…! – przyłożonym palcem do ust pilot nakazał im milczenie i dochowanie tajemnicy o tym, kogo zobaczyli.
– Jawohl! – odrzekli chłopcy.
Na pożegnanie pilot pogłaskał ich po głowie ze słowami „will gute!”.
– Tak byliśmy przejęci tym spotkaniem, że na chwilę zapomnieliśmy o samolocie i co sił w nogach pobiegliśmy do domu. Mamy zrobiły nam na obiad zupę owocową z figami z konserw. Jedliśmy je pierwszy raz w życiu – wspomina pan Janicki. – Mamy ostrzegły nas, by nikomu o tym nie rozpowiadać, bo wszyscy moglibyśmy mieć kłopoty.
Następną wyprawę w kierunku wraku samolotu chłopcy zaplanowali za dwa dni. Była niedziela. Kazimierz i Edek ruszyli tym samym szlakiem, którym doszli do koczowiska pilotów w zbożu. Jednak nikogo już tam nie zastali. Wtedy zeszli na teren cmentarza. Wraku nie było. Myszkując wokół, znaleźli nadpalony ludzki palec ręki, kawałek pleksiglasu i odłamki osmolonej blachy.
[ZT]26598174[/ZT]
Po kilku dniach gruchnęła wieść, że w obławie na terenie Jabłonowa-Zamku Niemcy ujęli pięciu lotników. Akcją dowodził dowódca Selbstschutzu w Jabłonowie i w Brodnicy Kurt Kortas, a pomagał mu zarządca dóbr kościelnych o nazwisku Dorf (pisownia niepewna).
– Ujęci lotnicy alianccy prawdopodobnie zostali odwiezieni do gestapo w Brodnicy, gdzie Kortas miał swoją siedzibę – twierdzi Kazimierz Janicki. – Akcja usuwania wraku samolotu trwała bardzo szybko, nieprzerwanie dzień i noc.
Jego większe elementy ładowano dźwigiem na wagony stojące na przyległym do miejsca katastrofy torze liniowym, obok cmentarza. Mniejsze części pakowano na samochody ciężarowe, a wszystko przetransportowano do Grudziądza. Powyższą relację usłyszałem ukradkiem podczas rozmowy na naszym podwórku prowadzonej przez pana Kloya i pana Grabowskiego, powojennego woźnego w Szkole Podstawowej w Jabłonowie. Pan Grabowski mieszkał na poddaszu domu państwa Polakowskich. Przez wiele, wiele lat nurtowało mnie pytanie, jaki los spotkał tych nieszczęśników, których samolot spadł na cmentarz w Jabłonowie. Tajemnica nigdy się nie wyjaśniła.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz