W wieku 109. lat zmarł Pułkownik Kazimierz Klimczak ps. "Szron", był najstarszym żyjącym Powstańcem Warszawskim oraz ostatnim żołnierzem 67 Pułku Piechoty w Brodnicy. Od 1936 roku był żołnierzem 67. Pułku Piechoty w Brodnicy. W 1939 roku walczył m.in. w bitwie nad Bzurą, a potem w powstaniu warszawskim jako żołnierz Armii Krajowej.
TEKST ARCHIWALNY z ROKU 2021
Kazimierz Klimczak urodził się w Ciepłowie koło Sompolna w Wielkopolsce w lutym 1914 roku. Po ukończeniu szkoły podoficerów i instruktorów w 1936 roku rozpoczął służbę w 67. Pułku Piechoty w Brodnicy. Przed wojną pułk ten liczył blisko 600 żołnierzy zgrupowanych w trzech batalionach, z których pierwszy i trzeci oraz dowództwo mieściły się w Brodnicy, a drugi batalion - w Toruniu.
[ZT]26878183[/ZT]
Po krótkim pobycie w brodnickich koszarach Klimczak otrzymał awans na plutonowego i skierowanie do koszar drugiego batalionu na Rudaku w Toruniu. W jego szeregach brał udział w walkach Armii „Pomorze” w czasie kampanii wrześniowej. Uczestniczył w bitwie nad Bzurą. W 1939 r. w okolicach Grudziądza został ciężko ranny i trafił do Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie. Już jako inwalida wojenny, nawiązał kontakt ze Związkiem Walki Zbrojnej. Walczył w Powstaniu Warszawskim.
Klimczaka wspomina Piotr Brzozowski, którego ojciec Józef Brzozowski był przed wojną porucznikiem w 67. Pułku Piechoty w Brodnicy.
- Klimczak był uczestnikiem wszystkich bitew brodnickiego pułku piechoty – twierdzi Piotr Brzozowski. – Brał udział w największej bitwie wojny obronnej w 1939 roku nad Bzurą od 9 do 22 września. Z kotła okrążenia zdołał się wydostać z dużą grupą brodnickich żołnierzy z moim ojcem, a także sierżantem Pawłem Safianem, chorążym Masłkiem i pułkownikiem Kumunickim. Przedarli się do Warszawy.
[ZT]26156710[/ZT]
Spora grupa brodnickich żołnierzy walczyła w obronie stolicy, a wśród nich brat mojej mamy kapral Władysław Granica. Po wyjściu ze szpitala Klimczak wstąpił do „krecików”, czyli do Armii Krajowej, gdzie przyjął pseudonim „Szron”. Obecnie pułkownik Kazimierz Klimczak jest najstarszym żyjącym uczestnikiem Powstania Warszawskiego.
- Jak wyglądał poranek 1 września 1939 roku? Żołnierze przyjęli wiadomość o wojnie z entuzjazmem, rozmawiali, jak będą strzelać – mówił na spotkaniu z młodzieżą Kazimierz Klimczak. - Potem nadszedł rozkaz bagnet na broń, przygotować granaty i uderzyć na Niemców. I uderzyliśmy, ruszając w kierunku Mełna.
1 września 1939 roku wyruszyłem z Torunia z drugim batalionem 67. Pułku Piechoty z Brodnicy. Dotarliśmy pod Mełno koło Grudziądza. Szliśmy nocami, bo w dzień nie było można. Ustawiliśmy się z karabinami w lesie w postawie wyjściowej do walki. Najpierw usłyszałem, że Niemcy łamią szlaban.
[ZT]26027405[/ZT]
Byłem zdenerwowany, bo zginęło dwóch moich żołnierzy. Puściliśmy serię w ich kierunku, jeden upadł. Inny zza drzewa pokazywał nam znaki – chodźcie, chodźcie. Zastanawiałem się, czego od nas chce. Pomyślałem, że to on zabił moich dwóch kolegów. Poniosły mnie nerwy, położyłem karabin na miedzy, zgrałem muszkę i szczerbinkę, myśląc, że jak się tylko pokaże, to oddam strzał. I tak się stało. Gdy przyszła potem żandarmeria, okazało się, że był to syn pastora niemieckiego, który uciekł z wojska polskiego. Powiedziano mi: „Ale się dobrze rozliczyłeś z nim”.
Potem przyszła nasza artyleria i ostrzałem paraliżowała zupełnie pozycje niemieckie. Pociski wyrzucały ziemię 25 metrów do góry, tworząc głębokie leje. Po linii otrzymaliśmy rozkaz natarcia na widok czerwonej racy. Gdy nasza artyleria przestała strzelać, wtedy nadleciały niemieckie samoloty i zbombardowały nasze tabory tak, że wszystko wylatywało w powietrze. Straciliśmy suchary i wszystkie zapasy. Miałem swój pluton dobrych żołnierzy, którzy powinni pójść do domu po 18-miesięcznej służbie. Gdy ten moment nadszedł, zostali zatrzymani, a ja, będąc wtedy w stopniu plutonowego, powiedziałem im: słuchajcie moi wychowankowie, szkoliłem was, teraz chcę z wami walczyć, chcę, żebyście byli wierni i poddani.
- Gdy ruszyliśmy do natarcia, mój pluton uderzył na dworzec kolejowy - opowiadał Kazimierz Klimczak. - Żołnierzy skupiłem obok siebie, najpierw zarepetowali broń. Gdy dotarliśmy na dworzec, zobaczyliśmy sześciu Niemców, do których krzyknąłem: Hande hoch!
[ZT]25855020[/ZT]
Gdy zobaczyli, że nasz cały pluton ma wycelowane w nich karabiny, szybko złożyli broń. Jako jeńców oddałem ich do żandarmerii. Wszystko odbywało się w czasie wzmożonego bombardowania tych okolic. Wtedy nadszedł rozkaz, by wycofywać się do Torunia. Wszyscy przedzierali się różnymi drogami. Mój kapitan kazał utworzyć mi placówkę, by oddziały armii „Pomorze” przeszły w rejon Kutna. Moja placówka miała powstrzymywać Niemców, otwierając możliwość przejścia wojsk z Mełna do Kutna. Szliśmy nocami, przechodząc różne sytuacje, ale byłem twardym żołnierzem, jak Wołodyjowski. W jednym z mijanych majątków odszukałem niemieckiego administratora i prosiłem go po polsku o nocleg dla żołnierzy, bo też mówił w tym języku. Zaprowadził nas wtedy do stodoły pełnej owiec. Wtedy wyciągnąłem broń, grożąc mu, kazałem znaleźć dobre warunki na nocleg dla moich żołnierzy. Wtedy się przestraszył i dał nam nocleg w stodole na sianie.
- W 1939 roku z drugim batalionem pułku dotarliśmy do Żychlina w Wielkopolsce - opowiadał weteran. - Gdy doszło tam do natarcia na nieprzyjaciela, zdołaliśmy przerwać ich linię. Tymczasem na naszych tyłach pojawił się jakiś patrol i usłyszałem „Hande hoch!”. Wtedy krzyknąłem do naszych żołnierzy: „Nieprzyjaciel z tyłu! Ognia!”. Wywiązała się walka.
Nasi strzelali z karabinu maszynowego, kładąc i raniąc wielu z nich. Wtedy jakiś młody żołnierz niemiecki wyciągnął pistolet i strzelił dwukrotnie, trafiając mnie w przedramię. Ręka zaraz zwisła, a krew lała się, że aż mi w uszach szumiało. Wtedy straciłem przytomność i upadłem na ziemię. Ocucił mnie jakiś Niemiec, a właściwie mówiący po polsku Polak ze Śląska.
Założył mi opaskę uciskową, by krew nie leciała. Pamiętam, że wołałem pić, pić, a on wtedy dał mi menażkę i po polsku w gwarze śląskiej powiedział „masz, napij się, tylko nie wychlaj całej kawy i dla mnie zostaw”. Potem zaniósł mnie do jakiejś polowej stodoły i położył na sianie. Tam jakaś pani dziedziczka dała mi zupę. Wprowadzono tam jednego rannego Niemca, potem drugiego i trzeciego. Okazało się, że zostali ranni od wystrzałów naszego karabinu maszynowego po tym, jak krzyknąłem: „Nieprzyjaciel z tyłu! Ognia!”. Byłem dumny, że to moi żołnierze tak mnie pomścili.
[ZT]25707807[/ZT]
Gdy potem do stodoły przyjechali Niemcy, zabrali swoich, a mnie zostawili. Potem nasze wojsko zdobyło tę miejscowość i stodołę, przepędzając Niemców. Kanonierka zabrała mnie do szpitala Ujazdowskiego w Warszawie. Trafili tam żołnierze z armii „Pomorze”, „Poznań”, „Łódź” i „Śląsk”. Warunki były trudne i nie było co jeść. Dopiero po klęsce żywienie rannych w szpitalu przejęli Niemcy. Zmarłych grzebano pod szpitalnym płotem. Jako że ja już zdrowiałem i mogłem chodzić, zorganizowałem w tym szpitalu organizację „Służba Polsce”. Wydałem odezwę do warszawiaków, że każdy, kto był w naszym wojsku i składał przysięgę, nadal jest żołnierzem, ponieważ tylko prawowita władza polska może z takiej przysięgi zwolnić - opowiadał Kazimierz Klimczak.
Po wojnie Kazimierz Klimczak zamieszkał najpierw w Otwocku, potem w Warszawie. Był żonaty, wychował dwóch synów.
Rok temu w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, na tle przedwojennego sztandaru 67. Pułku Piechoty z Brodnicy, prezydent Andrzej Duda uhonorował go Medalem Stulecia Odzyskanej Niepodległości, obecnie już w stopniu pułkownika. Wtedy skończył 106 lat.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz