Pierwszy drewniany młyn w tej osadzie mógł powstać nad strugą Łacha, blisko jeziora Wysokie Brodno, około trzech wieków temu. Drugi miał zostać wybudowany na początku XIX w. Po raz trzeci młyńska osada nad Wysokim Brodnem stała się placem budowy ponad 30 lat temu. Od nowa pobudowano tu wtedy budynek mieszkalny, most i groblę, na której przebiega obecnie droga
- Młynarzem, który zbudował tu młyn, był niemiecki osadnik Helmut Lissa, stąd spolszczona nazwa osady Lisa Młyn - wyjaśniają właściciele gospodarstwa agroturystycznego Hanna i Wacław Marciniak. - Pierwotnie młyn stał bliżej jeziora, a ściany domostwa spoczęły na kamiennej podmurówce z żeliwnym zbrojeniem na drewnianym stropie. - Pamiętam, że po wojnie przez jakiś czas w tym młynie gospodarował młynarz Świniarski z Pokrzywek. Potem przejęli go Balcerowicze, a jedna z córek - Kazimiera Balcerowicz, wyszła potem za mąż za Jana Stawskiego i to oni przejęli młyn - wspomina Bogumił Daszkowski ze Zbiczna. - W tym zakładzie jako pomocnik młynarza pracował mój ojczym Edmund Osiński, mieszkaniec pobliskiego Anielewa. Wiem, że w latach 50. XX w. koryto dopływowe jakiś czas nie było czynne, a mechanizmy młyńskie napędzała tak zwana "damfka", czyli mechanizm poruszany za pomocą pasa transmisyjnego.
Z biegiem czasu młyn na zachodnim brzegu jeziora Wysokie Brodno po raz kolejny zmienił właścicieli. Od córki młynarza, wdowy po Janie Stawskim - Kazimiery Stawskiej, odkupili go państwo Marciniak z Torunia. Zastanawiali się co prawda nad kupnem gospodarstwa od pani Łęgowskiej na Foluszku, jednak szalę na korzyść Lisa Młyna przechyliła nienagannie prowadzona dokumentacja Kazimiery Stawskiej. W powszechnej opinii Jan Stawski był niezłym młynarzem. Oprócz mielenia ziaren na mąkę pracował też w polu. Do młyna należało bowiem gospodarstwo o areale 14 ha i trochę lasu. Jako że "okazji" przy młyńskich i rolnych interesach bywało sporo, zaczął sporo popijać. Tu wdało się nadciśnienie i w rezultacie wylew, na który młynarz zmarł. Został pochowany na cmentarzu w Żmijewie. Cały ciężar prowadzenia młyna i gospodarstwa spadł wtedy na barki jego żony Kazimiery. Stary budynek mieszkalny zbudowany z cegły i stojący w pobliżu jeziora nasiąkał wilgocią jak gąbka. Czuć ją było wszędzie. Nawet w szafach, choć odstawiano je pół metra od ściany, wisiała pleśniejąca odzież. Także papiery i dokumenty pokryte były warstwą białego, wilgotnego nalotu. Z tych przyczyn pani Kazimiera zaczęła podupadać na zdrowiu. Nabawiła się artretyzmu i reumatyzmu. By dojechać do lekarza, skazana była jedynie na rower i własne siły. Postanowiła więc sprzedać młyn i przenieść się do swojego szwagra Jana Lewandowskiego, mieszkającego w centrum wsi Zbiczno, na którego gruncie stoi obecnie kościół. W ten sposób życzliwy, niezapomniany i otwarty na ludzi Jan Lewandowski, już jako wdowiec, przyjął pod swój dach poniemieckiego domu swoją szwagierkę. Wprowadziła się do pokoju od strony ulicy, mając naprzeciw okna dawny budynek szkoły, a potem przedszkola. Pośrodku jej nowego pokoju stał okrągły stół o ciemnym deseniu, nakryty okrągłą koronkową serwetą. W stojącym tuż obok finezyjnego kredensu - nawet dla przechodniów - widoczna była biała zastawa serwisowa. Nieopodal stało łóżko. Nieporównanie skromniejszy pokój od podwórza - z leżanką, stołem, krzesłami i westfalką - zajmował Jan Lewandowski. Obojgu przyszło tu dożyć końca swoich dni.
- 32 lata temu odkupiliśmy tę młyńską osadę od pani Kazimiery, która nie dość, że piekła pyszne bułeczki, to dbała o dokumentację i wpisy do ksiąg wieczystych jak mało kto - kontynuuje pani Marciniak. - Jako że było to w czasach PRL-u, chcąc przejąć gospodarstwo rolne, musiałam ukończyć w Grudziądzu szkołę rolniczą. Jednak 14 ha ziemi to było dla nas za dużo. Władze więc robiły nam awantury, że ziemi nie użytkujemy rolniczo. Nie mając więc wyjścia, wydzieliliśmy sobie jeden hektar z tego areału, a resztę nieodpłatnie przekazaliśmy na państwowy fundusz ziemi. Wtedy okazało się, że wraz z gruntem władze zabrały strugę o nazwie Łacha, z której woda dotąd napędzała młyn. To nie był jedyny nasz problem. Także "wprowadzka" okazała się trudna. Deszcz nie miał gdzie wsiąkać, a wiosenne wody napełniały jezioro do tego stopnia, że jego wody wlewały się na podwórze, tworząc z niego grzęzawisko. Nic więc dziwnego, że domostwo wręcz zapadało się w ziemię, a w środku wszędzie była wilgoć. Obok domu stała kryta trzciną stodoła także podmywana przez wodę. Według relacji Kazimiery Stawskiej, domostwo w Lisa Młynie mieściło dwa pokoje wraz z drewnianą przybudówką od podwórza i reprezentacyjnym wejściem od strony jeziora, udostępnianym tylko na wyjątkowe okazje. Jedną z nich, chyba najważniejszą, była kolęda. Gdy weszliśmy na strych domu, ujrzeliśmy z mężem dziwną warstwę ocieplenia w postaci jeśli nie tysięcy, to setek sztuk butów, nie wiadomo skąd tu przyniesionych. Jako że były one żerowiskiem dla myszy i szczurów - spaliliśmy je w wielkim ognisku na zewnątrz. Gorzej było ze ścianami, wewnątrz których szczury powygryzały tunele przechodowe. Dach wyglądał fatalnie. Dziur było tyle, co w dobrym durszlaku, choć kryła go papa. - Pani Kazimiera mówiła nam, że zaraz po wojnie w okolicy zerwała się taka wichura, że starszy dach z ceglaną dachówką porwała i rzuciła w toń jeziora. Wspominała to z rozrzewnieniem, bowiem sama wtedy zamieszkiwała wraz z siostrami poddasze. Na szczęście wtedy nikogo tam nie było - dopowiadają Marcniakowie. Odbudowywano więc dach "po kąsku", remontując doraźnie co się dało, układając spadziście sztachety i niekorowane okrąglaczki, jako późniejszą podstawę dla rozwijanych potem na nie rolek papy. Wejście na dach wiodło po drabince na górę z przybudówki od strony podwórza. By wejść na górę, trzeba było otworzyć drewnianą klapkę. Nowi właściciele próbowali więc początkowo naprawiać nabyte domostwo. Wyjeżdżając, podpierali drzwi w ganeczku kijem od środka i wychodzili na zewnątrz przez okno w nadziei, że tym razem nikt się nie włamie. Tymczasem złodzieje i tak najczęściej wchodzili przez ów dziurawy dach. - Mój mąż zastawił więc w zrujnowanej połaci dachu zasiek z drutu. Ale że "kto pod kim dołki kopie"... sam w nie wpadł i musiałam go z tej opresji uwalniać - wspomina pani Hanna. - Złodzieje nie oszczędzili również pobliskiej stodoły, wokół której niemal zawsze stała woda. Jako że nic w niej nie było - ukradli nawet wrota wejściowe z dwóch wjazdów. Prawda szybko się ujawniła - nie mieliśmy wyjścia, dom należało rozebrać, bo nie nadawał się do zamieszkania. Podjęliśmy więc decyzję o rozbiórce i zbudowaniu nowego. Przy pracach rozbiórkowych dokopaliśmy się do fundamentów, których elementami były piękne i potężne głazy narzutowe. Wtedy rozpoczęliśmy w trudzie i mozole odbudowę domu, czego sytuacja gospodarcza PRL stanowczo nie ułatwiała. O cały metr postanowiliśmy podwyższyć poziom podłogi w stosunku do poziomu podwórza. Zaczęło się gromadzenie materiałów i etap planistyczny. Wkrótce lokalne władze wybudowały w pobliżu betonowy most bez poręczy na dwóch "teownikach". Poziom drogi został podniesiony o 1,5 metra i tak powstała dzisiejsza grobla, oddzielająca jezioro od podwórka Marciniaków. Dzięki tej zaporze podwórko szybko się osuszyło. Pomógł w tym również drenaż, który właściciele założyli wokół domu. Jednak budowa mostu i grobli wprowadziła tu krajobraz iście księżycowy, głównie przez wycinkę drzew i niwelację gruntu. Firma Wzir dla przyczułków mostowych wykonała tak zwane igłofiltry, a robotnicy z zapałem wykonali najpierw sam pomost, by następnie wygodnie się na nim rozsiąść i połowić w spokoju tutejsze ryby - płocie, leszcze, liny, okonie i szczupaki. Już wkrótce na pracujące igłofiltry zaczęli narzekać tutejsi gospodarze, bo obniżył się poziom wód we wszystkich okolicznych studniach. Trzeba było więc je pogłębiać. Czarna wołga dość często przyjeżdżała przez to pod barakowóz robotników.
Grobla, na której znajduje się obecna droga ciągnąca się wzdłuż gospodarstwa i brzegów jeziora, powstała głównie ze żwiru, który pozyskiwano z pobliskiej górki. Kiedyś stał na niej piękny dom rodziny Bizan, z gankiem i witrażami w oknach - wspomina pani Marciniak - Gdy opustoszał rozebrano go w ciągu kilku dni, a pachnące krzewy bzu splantowano. Z pagórka wybierano ogromne ilości żwiru do budowy grobli, które wywożono tam wywrotkami. W taki sposób z "Bizanówki - górki" powstała dzisiejsza "Bizanówka - łączka". Tymczasem na mającej powstać grobli, ciężarówki co pewien odcinek wyładowywały hałdy żwiru. Nie dało się tym traktem dojechać wtedy do posesji. Wzir wykonał więc nam niejako w rewanżu schody z poręczami, które ktoś ukradł po naszym wyjeździe do Torunia, gdzie jeszcze mieszkaliśmy. Po przyjeździe zakasywaliśmy rękawy i pracowaliśmy dalej przy urządzaniu domu i obejścia. Własnoręcznie zasadziliśmy tu drzewa - brzozy, klony, kasztanowce i iglaki. Mieliśmy jednak pecha do złodziei. Okradano nas niemal nieustannie. Bywało nawet, że zamykane przez nas okiennice oplatano łańcuchami i doczepiano do ciągnika. Tak wyrywał je traktor, by złodzieje mogli wejść do środka.
Hanna Marciniak z Torunia, obecnie mieszkająca w Lisa Młynie, zaprojektowała w pobliżu dawnego toruńskiego hotelu Helios (obecnie Mercure) i kompleksu akademików studenckich - Osiedle Młodych - w pobliżu którego mieści się również Cinema City, a przed nim rzeźba Kargula i Pawlaka. Nowoczesność, którą wówczas kreowała pani architekt, postanowiła prywatnie łączyć z przeszłością. W osadzie Lisa Młyn nad jeziorem Wysokie Brodno jedno z honorowych miejsc w odnowionej dla potrzeb agroturystów stodole zajął spory, gościnny stół, stojący niegdyś w jadalni pani Kazimiery Stawskiej. Z czasem okazało się, że najbardziej wyjątkową ozdobą osady Lisa Młyn jest "Grusza Napoleońska". Jak ustaliły badania dendrochronologiczne naukowców z UMK w Toruniu - to drzewo zostało posadzone w początkach XIX w., a więc ponad 200 lat temu i może "pamiętać" czasy Napoleona. Pod względem wielkości to czwarte tego typu drzewo w Polsce. Jadąc nieco dalej od osady Lisa Młyn, można dojechać do wsi Anielewo (gmina Bobrowo). Tuż przy głównej drodze, w otoczeniu krzewów akacji, wznosi się wykonany z cegły obiekt zwieńczony metalowym "Okiem Opatrzności Bożej". Wiele wskazuje na to, że upamiętnia ono żołnierzy napoleońskich - francuskich i polskich, którzy zmarli tu na zarazę przed dwoma wiekami. Co ciekawe, w miejscu łączącym wszystkie opisywane miejsca, bo w kościele pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła w pobliskim Żmijewie, wewnątrz nawy głównej, tuż nad portalem wiodącym do bocznego wyjścia, zebranym w ławkach parafianom przygląda się drugie, niejako pokrewne do tego w Anielewie - "Oko Opatrzności Bożej". Przypadek? Może.
Na podstawie: Relacji państwa Marciniak w sierpniu 2013 roku. Mimo zbieżności nazwisk, nie ma pokrewieństwa między autorem, a opisywaną rodziną o tym samym nazwisku.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz