W lesie pod Leźnem stoi kapliczka zwana "Obrazikiem". Jest też krótki opis, skąd tu się wzięła. A rzecz dotyczy wydarzeń dokładnie sprzed 211 lat. Historia wydarzyła się niedaleko Brodnicy, w potwornie ciężką grudniową zimę 1812 roku
Kim dokładnie był główny bohater, tego się już pewnie nigdy nie dowiemy, co jednak nie znaczy, że nie mamy pewnych przypuszczeń. Miejscowa tradycja zostawiła nam przekaz o francuskim oficerze, katoliku pochodzącym z Marsylii. Przez wiele dni przetrząsałem dostępne mi dokumenty, czytałem relacje, które wprawdzie nie dały pewności, ale za to silne przypuszczenie, że owym żołnierzem mógł być kapitan artylerii z korpusu generała Jeana Baptista Eble - Patrick Gonocurt, o którym napisano w raporcie strat, że "zmarł w drodze przez południe Prus". Prawdopodobnie był jedynym marsylczykiem - oficerem artylerzystą z - w końcu nie tak wielkiej - grupy Francuzów przechodzących tamtej strasznej zimy przez okolice Brodnicy...
Był początek grudnia 1812 roku. Od krańców Syberii aż do Paryża Europę pokrywała gruba warstwa śniegu, a kolejne zadymki z upiornym wyciem ciskały w nią wielkie jak miasta następne kłęby białego puchu. Trzaskający mróz, choć nie zdołał jeszcze całkowicie skuć wszystkich rzek, to jednak sprawił, że kra na wielu pozrywała mosty, czyniąc je niemożliwymi do przejścia. Wielka armia Napoleona wracała spod Moskwy przez bezkresną, spaloną Rosję zmęczona, skostniała z zimna, otoczona chmarami atakujących zewsząd Kozaków i watahami wilków pożerających trupy...
Tylko niebywała przytomność umysłu Napoleona, jego zdolność do wydawania jasnych rozkazów w najtrudniejszych warunkach spowodowała, że przez Berezynę (29 listopada) przeprawiło się ponad 47 tysięcy żołnierzy, osłanianych przez 12 tysięcy wiarusów księcia Beauharnais, korpus Davouta, resztki korpusu Junota i prawie 8 tysięcy do końca wiernych, nawykłych do mrozów Polaków Legii Nadwiślańskiej, mężnych strzelców generała Żółtowskiego, a także tych pod generałem Girardem, którzy topili we krwi każdy atak Rosjan generała Cziganowa.
Dwa dni później pod Wilnem Napoleon przekazał dowództwo marszałkowi Muratowi z zadaniem obrony miasta do momentu, aż on sam nadciągnie z nową armią. Jednak tym razem spanikowany Joachim Murat nie poradził sobie z zadaniem. Widząc, jaki popłoch wywołuje zbliżająca się rosyjska armia, stracił zupełnie głowę, bo zamiast bronić Wilna zarządził odwrót i sam... też uciekł. W rezultacie miasto ubezpieczał tylko żołnierski motłoch, pozbawiona ducha mieszanina oddziałów i oficerów bez posłuchu. Bezpośrednio w polu bezładne kolumny uciekinierów próbowały osłonić czworoboki Bawarczyków i polskich Legionów Nadwiślańskich pod dzielną komendą marszałka Michela Neya. Generał Klicki sam wziął do ręki karabin i stanął w pierwszym szeregu pośród swoich żołnierzy. Nieśmiertelną sławą okryli się polscy Tatarzy Achmatowicza, którzy w szaleńczych, krwawych atakach na chmary Rosjan opóźniali zajęcie miasta. Bohaterski Ney, zbudowany postawą Polaków, sklął Murata, po czym zsiadł z konia, wyrwał poległemu żołnierzowi karabin i na czele jedynie około 300 - głównie polskich - grenadierów, starych wiarusów, ruszył w kierunku strategicznej Góry Ponarskiej, a potem wsi Rurkonie ryglującej drogę. Ich wściekły impet wywołał nieprawdopodobny popłoch, bo potężny, silny jak niedźwiedź syn bednarza z Saarlouis, czyli marszałek Ney, niejednokrotnie przewracał Kozaków razem z ich kudłatymi konikami... 10 grudnia Wilno i tak padło, lecz opór garstki straceńców umożliwił przejście 40 tysiącom niedobitków do Prus i Księstwa Warszawskiego.
Ciężko ranny generał inżynier Jean Baptiste Eble nakazał swoim oficerom, wśród których zapewne był kapitan Patrick Gonocurt, aby poprowadzili ocalałych żołnierzy z jego korpusu "pruską granicą, najkrótszą drogą do Francji". Zadanie było trudne, bo - jak pisał po dwóch latach uczestnik tego marszu Charles Francois:
"Oddziały były prawie rozwiązane. Z ich resztek formowało się bardzo dużo korporacji złożonych z sześciu do dziesięciu ludzi idących razem, gromadzących zapasy wspólne, wspólnie odpychających tych, którzy do nich nie należeli. Wszyscy szli ciasno jak barany...".
Wprawdzie w drodze przez Prusy i Księstwo Warszawskie już nie musieli obawiać się kozackich ataków, ale sroga zima przybrała jeszcze na sile, kraj był wyniszczony przemarszami, ogołocony z żywności, a kolumnom z daleka przyglądały się cierpliwie wielkie watahy wilków rozsmakowanych w ludzkim mięsie. Chateaubriand w "Pamiętnikach z zza grobu" pisał:
"Żołnierzom bez butów umierają stopy, ich włosy sztywnieją od szronu, nędzne ubrania stają się skorupą lodu. Padają, śnieg ich okrywa. Ziemię znaczy szlak grobów".
Przejście od miasta do miasta dla wynędzniałych, skatowanych drogą przez Rosję (ponad tysiąc kilometrów!), nieprzywykłych do takich mrozów Francuzów stawało się wyzwaniem ponad siły. Sierżant Bourgogne wspominał:
"Żołnierz wpadł do rowu, a towarzysz nie mógł go wyciągnąć, bo miał odmrożone ręce".
W tej sytuacji postanowiono w pierwszej kolejności ratować rannych i ciężko osłabionych generałów oraz wyższych oficerów. Większość z nich umieszczono w naprędce organizowanych szpitalach w Królewcu, pozostali musieli iść dalej.
Kpt Patrick Gonocurt i garstka podległych mu żołnierzy zgodnie z poleceniem dołączyli do kolumny mającej zamiar iść do Francji - mniej więcej pograniczem Księstwa Warszawskiego i Prus. Wprawdzie kapitan miał paskudną ranę, ale nie zakwalifikował się do "szpitala" w Królewcu, bo tam trafiali tylko ci od pułkownika w górę. Spodziewano się, że może da się go umieścić na kwaterze w Iławie Pruskiej, ale miasteczko było dosłownie zawalone uchodźcami Wielkiej Armii i kompletnie zdemolowane. Chcąc nie chcąc, podwładni Gonocurta sklecili prymitywne sanie, po czym umieścili na nich swojego dowódcę, mając nadzieję, iż - oszczędzając mu wysiłku - jakoś dociągną go do któregoś z większych miast, gdzie może znajdzie jakąkolwiek opiekę medyczną.
Problemem było to, że Francuzi nie znali kraju ani języka, zaś wszystkie drogi przywalone były grubą warstwą śniegu. W "Pamiętnikach zza grobu" Chateaubriand pisze, że mróz był tak silny, a śniegu tak wiele, iż "nie można było rozpoznać kierunku, w jakim płyną rzeki. By zorientować się w terenie, trzeba było rąbać lód". Choć powyższy opis dotyczył raczej terenów w okolicach Berezyny, to na wyludnionym, zniszczonym prusko-polskim pograniczu wcale nie było lepiej.
Trzeba pamiętać, że zwykły żołnierz nie dysponował wówczas żadnymi mapami, kompasami, a zimowa zadyma sprawiła, że krajobraz właściwie zniknął. Zatem szły te kolumny cieni Wielkiej Armii w większych, a nieraz całkiem małych grupach, brnąc po nieznanym, ogołoconym kraju, gdzie przyjmowano ich niechętnie, gdyż nawet kilku żołnierzy potrafiło w ciągu dnia pozbawić gospodarstwo rocznych zapasów.
W tym miejscu, z braku pewnych historycznych dowodów, trzeba nam, niestety, jedną nogą wkroczyć do legendy. To niezwykłe, ale ta opowieść funkcjonuje w okolicach Brodnicy od dwustu lat w niezmienionej formie, co tego rodzaju przekazom prawie się nie zdarza!
Jej analiza mogłaby pewnie niejednemu etnologowi dać sporo satysfakcji, zaś dla nas niech będzie pretekstem do chwili refleksji nad dziejami rodzinnej ziemi.
Kapitan Patrick mimo opieki swoich podwładnych czuł się coraz gorzej, i to tym bardziej, że rozumiał, iż dla żołnierzy z dnia na dzień stawał się narastającym ciężarem. Oni niby niczego podobnego głośno nie twierdzili, jednak nieraz gest mówi za słowo. Na postojach zauważyli, że ranny bardzo często sięgał za pazuchę swoich łachmanów i, trzymając tam rękę na piersi, mamrotał coś niezrozumiale. Jedni uznawali owo mamrotanie za modlitwę, inni za objaw gorączki. Pewnego wieczoru jeden z żołnierzy wysunął przypuszczenie, że kapitan tak ciągle wpycha rękę za pazuchę, bo chyba ukrywa tam jakiś cenny przedmiot zabrany z Rosji. Oni też kiedyś mieli w kieszeniach złoty złom z moskiewskich cerkwi, ale albo dawno go wyrzucili jako zbędne obciążenie, albo przehandlowali za kawałek koniny. Początkowo nikogo nie obeszła ta uwaga, jednak bieda budzi upiory, więc ten i ów zaczął bąkać na boku, że gdyby było cokolwiek do wymiany, to można by w rzadka mijanych wsiach dostać coś lepszego do jedzenia. Bo to, czego chłop nie wyda pod pistoletem, złoto wyciągnie - argumentowano. Jednak wszyscy byli chrześcijanami, a nadto wciąż czuli się żołnierzami, więc jakoś oddalali od siebie pokusę obrabowania rannego dowódcy. Tymczasem on sam gasł w oczach, zaś rana rozjątrzyła się jeszcze, rozsiewając wokół okropny smród gnijącego ciała. Zdawano sobie sprawę, że kapitan musi cierpieć niesamowite męki, ale pomóc mu nikt nie potrafił. Z tym większym podziwem spoglądali na jego spokojną twarz, zwłaszcza gdy modlił się, trzymając dłoń ukrytą pod łachmanami.
Wigilię spędzili w opuszczonej wiosce niedaleko Brodnicy. Początkowo planowali nawet wejść do miasta, ale im to odradzono, twierdząc, iż Brodnica jest zapchana, ogołocona ze wszelkich zapasów, zagrożona wybuchem epidemii. Jakiś obdartus podpowiedział im, że powinni raczej udać się do pobliskiego (hm...) Lidzbarka, które to miasteczko położone nieco na uboczu głównych szlaków dawało większe obietnice. Droga, która dla zdrowego człowieka w słoneczne lato jest igraszką, to w śnieżnej zadymce wynędzniałym ludziom przywodzi na myśl Golgotę. Nadzieja była jednak tak silna, że ruszyli.
Na drugi dzień, 31 grudnia 1812 roku, gdy minęli wieś Leźno, dostrzegli, iż kapitan Patrick Gonocurt najwyraźniej umiera. Szli właśnie pobrzeżem starego, posępnego lasu, gdzie zadymka aż tak bardzo nie dokuczała, zaś zaspy były zdecydowanie mniejsze. Widząc nadchodzącą śmierć dowódcy, stanęli przy sporym dębie i jako chrześcijanie runęli na kolana, gorącą modlitwą prosząc Boga o miłosierdzie dla konającego.
On sam był spokojny, zmarł w połowie litanii, trzymając dłoń pod łachmanem. Chwilę później jeden z sierżantów odkrył tajemnicę kapitana. Pod resztkami munduru i okrywających go nędznych szmat przyciskał do serca obrazek z wizerunkiem tej, która do końca towarzyszyła Chrystusowi i która pierwsza widziała oznaki Jego zmartwychwstania - świętej Marii Magdaleny, patronki Marsylii, skąd pochodził. Uroczysta, pełna wzruszenia cisza zaległa wśród zebranych. Oto prawdziwy skarb chrześcijanina...
Płatki śniegu już nie topniały na obliczu zmarłego, za to stopniały marsowe, ogorzałe w bitewnym ogniu twarze starych wiarusów. Ich oczy skamieniałe od wszystkich okropności świata, które widziały, przygasłe od wżartego w nie kurzu i prochu wypełniły łzy. Serca popędziły daleko do kraju rodzinnego, gdzie pod błękitnym niebem spływają ze wzgórz winnice...
Nawet nie spostrzegli, kiedy nadeszli gospodarze z pobliskiej wsi. Pomogli żołnierzom pochować kapitana, a na dębie umieścili jego obrazek z podobizną pięknej świętej Marii z Magdallah nad jeziorem Genezaret, patronki Marsylii, ale też dzieci mających trudności z chodzeniem, więźniów, zbłąkanych w życiu. Samotny grób stał się miejscem częstych odwiedzin. Szczególnie ludzie utrudzeni, styrani trudnościami ciężkiego żywota, a szukający ukojenia odnajdywali tu spokój duszy, jednali się z Bogiem i sobą.
Minęły lata, zniszczony przez czas wizerunek świętej Marii Magdaleny zastąpiono najpierw krzyżem, a potem ktoś wykonał przydrożną kapliczkę, jakich pełno na tym pomorskim skrawku naszej ojczyzny. Różne tu przez 200 lat przechodziły burze, ale o biednym napoleońskim oficerze z Marsylii, który złożył głowę na podbrodnickiej ziemi, nie zapomniano nigdy, przez pokolenia wiernie przekazując jego historię, zaś miejsce jego grobu do dziś mieszkańcy zwą Obrazikiem.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz